Standardowe drugie danie. "Santa Clarita Diet" – recenzja 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
21 marca 2018, 22:03
"Santa Clarita Diet" (Fot. Netflix)
Nieumarła Sheila, wspierający mąż Joel i wygadana córka Abby – Hammondowie wrócili w pełnej krasie, a wraz z nimi najbardziej krwawa komedia familijna, jaką znamy. W jakiej formie?
Nieumarła Sheila, wspierający mąż Joel i wygadana córka Abby – Hammondowie wrócili w pełnej krasie, a wraz z nimi najbardziej krwawa komedia familijna, jaką znamy. W jakiej formie?
Powtórki z serialowej rozrywki rzadko smakują równie dobrze jak za pierwszym razem. Zwłaszcza gdy dotyczą produkcji, które na początku urzekały oryginalnością i przysłaniającym większość wad pomysłem na siebie, a potem musiały sobie radzić bez pierwotnego efektu "wow". To pokazuje skalę wyzwania, przed jakim stanęli twórcy "Santa Clarita Diet" – jednej z tych komedii, które przy pierwszym kontakcie kupiły nas pomimo swoich wyraźnych niedoskonałości.
Tak przynajmniej było przed rokiem, gdy szaloną mieszankę rodzinnego sitcomu z krwawym gore pochłonęliśmy z dużą przyjemnością, ciesząc się z bezpretensjonalnej rozrywki w bardzo specyficznym wydaniu. "Santa Clarita Diet" miała w sobie tyle wdzięku i lekkości, że od razu chcieliśmy więcej, wierząc, że pomysł z agentką nieruchomości z kalifornijskiego miasteczka, która zamieniła się w zombie, jeszcze długo nam się nie znudzi. I choć w nowych odcinkach (widzieliśmy już cały 2. sezon) nie można twórcom zarzucić braku pomysłów, w oczy zdecydowanie rzuca się fakt, że dawna świeżość gdzieś zniknęła.
A teoretycznie być tak nie powinno, bo 2. sezon kontynuuje historię dokładnie tam, gdzie zostawiliśmy bohaterów poprzednio. Sheila (Drew Barrymore) ukrywa się więc w piwnicy w obawie przed swoimi krwiożerczymi zapędami; Joel (Timothy Olyphant) wylądował w psychiatryku; a Abby (Liv Hewson) i Eric (Skyler Gisondo) próbują stworzyć serum na zombie, do czego potrzebują żółci od rodowitego Serba. Tak, to już brzmi absolutnie niedorzecznie, a wierzcie mi, że tylko zarysowałem punkt wyjścia.
Potem bowiem robi się jeszcze dziwaczniej, choć paradoksalnie motywem przewodnim sezonu jest chęć unormowania całej tej zwariowanej sytuacji. O ile poprzednio Hammondowie skupiali wysiłki na ukryciu stanu Sheili, tutaj na pierwszy plan wychodzi szukanie pomocy dla niej, ale też stopniowe godzenie się z faktem, że pewnych rzeczy odwrócić się nie da. Podejście typu "mama je ludzi, ale to ciągle ona" przewija się tu wielokrotnie i działa całkiem nieźle, bo serial ma momenty, gdy funkcjonuje jak pełnoprawna produkcja familijna. Nie oferuje może emocji na poziomie "This Is Us", ale coś za coś – tam nie ma fruwających w powietrzu wnętrzności.
Takie emocjonalne chwile wytchnienia zdarzają się jednak bohaterom rzadko, bo zazwyczaj ich codzienność pędzi do przodu w szybkim tempie. Nieważne, czy szukają źródła wirusa, spotykając na swojej drodze kilku oryginałów, czy próbują prowadzić w miarę normalne życie (sporo miejsca poświęcono chociażby pracy Sheili i Joela w nieruchomościach). Problem polega na tym, że choć nie ma w nim miejsca na rutynę, nie da się tego samego powiedzieć o całym serialu.
Jasne, od początku był on oparty na masie schematów (i komediowych, i horrorowych), ale że twórcy potrafili je w błyskotliwy sposób pomieszać, wyciskając z nich coś świeżego, nie zwracaliśmy na to uwagi. Teraz poczucie nieszablonowości minęło, zostały za to widoczne na kilometr wzorce, jak ten w którym Sheila robi coś nieprzewidywalnego, a potem wszyscy wspólnymi siłami to tuszują, ścigając się z czasem. Dodajcie do tego porcję twistów i cliffhangerów oraz malowniczo rozlewającą się po ekranie krew i części ciała poukrywane w zaskakujących miejscach, a otrzymacie "Santa Clarita Diet" w pigułce.
Nie jest to nic, czego już byśmy nie widzieli, co oczywiście nie oznacza, że nie da się przy tym dobrze bawić. Nic z tych rzeczy. Jeśli poprzedni sezon pokochaliście za jego nietypowe poczucie humoru, świetnych bohaterów i przyjemny fabularny bezsens, to tutaj dostaniecie tego wszystkiego jeszcze więcej, jak w każdym szanującym się sequelu. Szkoda tylko, że nie poszedł za tym w równym stopniu rozwój postaci i choć odrobina scenariuszowej głębi.
Nie chodzi oczywiście o to, by zamieniać z definicji odmóżdżający serial w fabułę godną poważnych dramatów. "Santa Clarita Diet" było, jest i będzie nieskomplikowaną rozrywką, w której jednak czasem aż się prosi, by przestać się tylko ślizgać po powierzchni. Choćby ze względu na bohaterów, których nie sposób nie lubić, ale którzy w końcu stają się nużący w swej przewidywalności. Drew Barrymore i Timothy Olyphant wciąż są cudowni i widać, że kapitalnie czują się w rolach Sheili i Joela, ale tym razem nie mogłem się pozbyć wrażenia, że na planie bawili się znacznie lepiej ode mnie przed ekranem.
Zwłaszcza że scenariusz nie postawił przed nimi wielkich wymagań. Ona nie chce być tylko ofiarą swojej przypadłości ("Nie chcę przestać żyć tylko dlatego, że umarłam!"), a on tęskni za prostotą i szarością dawnych dni, ale nie idzie za tym wiele w kwestii ich charakterystyki, bo fabuła bardziej skupia się na durnowatych zwrotach akcji. Nieco lepiej pod tym względem wypada druga połowa sezonu, jednak najdobitniej o słabościach pary głównych bohaterów świadczy to, że o wiele lepsze wrażenie robi wątek ich nastoletniej córki.
Liv Hewson również była rewelacyjna już poprzednio, ale w 2. sezonie jest jeszcze lepsza, także dzięki temu, że poziomem dopasował się do niej Skyler Gisondo. Często łapałem się na tym, że losy tej dwójki interesują mnie znacznie bardziej, niż kolejne potworne perypetie Sheili i Joela, a oni sami zdołali uniknąć ugrzęźnięcia w stereotypach o serialowych nastolatkach. Ba, w przeciwieństwie do dorosłych obydwoje ewoluują na przestrzeni sezonu i są od nich zwyczajnie ciekawsi. I to pomimo faktu, że nikogo nie mordują. Skoro więc tutejsi scenarzyści jednak potrafią pisać takie postaci, to zastanawia mnie, czemu nie pokazali tego gdzie indziej?
Być może byli zbyt zajęci wymyślaniem równie efektownej, co absurdalnej historii, która w tej w odsłonie serialu zwiedza naprawdę dziwne zakamarki. Są gonitwy za zwierzyną i dziecinne kłótnie z konkurencyjnymi agentami nieruchomości. Jest specyficzne podjadanie ze stresu i nietypowe zastosowanie sprzętu kuchennego. Są również naziści, homary, tango i jeszcze sporo innych atrakcji, jak choćby gościnne i drugoplanowe role (m.in. Natalie Morales, Joel McHale i Gerald McRaney), w tym jedna, która szczególnie utkwi Wam w pamięci. Wszystkiemu towarzyszy rzecz jasna sporo krwawej makabry, więc osobom o słabym żołądku nadal serialu nie polecamy.
Co do całej reszty, to przypuszczam, że fani 1. sezonu na kontynuację narzekać nie będą. Humor jest tu dokładnie ten sam, niespodzianek w trakcie nie brakuje, a rodzinnych emocji wcale nie trzeba się doszukiwać z lupą pod warstwą obrzydliwości. "Santa Clarita Diet" to nadal nietraktujący się zbyt poważnie serial o tym, jak bliscy wspierają się niezależnie od okoliczności, który od zeszłego roku trochę urósł (i wygląda na to, że na tym nie poprzestanie), ale przy okazji znacznie stracił na oryginalności i efekcie zaskoczenia. Przyznaję bez bicia, że liczyłem na nieco więcej, lecz kilka godzin rozrywki w przyjemnym towarzystwie to nie jest coś, na co powinno się szczególnie narzekać.
Premiera 2. sezonu "Santa Clarita Diet" w Netfliksie 23 marca.