Jak wyśpiewać marzenia. "Rise" – recenzja premiery nowego serialu NBC
Mateusz Piesowicz
16 marca 2018, 20:02
"Rise" (Fot. NBC)
Serialowych śpiewających nastolatków już przerabialiśmy, podobnie jak ich inspirujących wychowawców. Czy "Rise" od NBC może więc czymkolwiek zaskoczyć? Drobne spoilery.
Serialowych śpiewających nastolatków już przerabialiśmy, podobnie jak ich inspirujących wychowawców. Czy "Rise" od NBC może więc czymkolwiek zaskoczyć? Drobne spoilery.
Czy ekranizacja książki "Drama High" Michaela Sokolove'a zdoła czymkolwiek zaskoczyć, dopiero się przekonamy, ale po pierwszym odcinku z pewnością nie sprawia wrażenia najbardziej oryginalnej historii na świecie. Ba, ci z Was pamiętający jedną z poprzednich produkcji jego twórcy, Jasona Katimsa, czyli "Friday Night Ligths", mogą mieć wrażenie déjà vu już po kilku sekundach, podczas których oglądamy obrazki z przemysłowego amerykańskiego miasteczka. Dokładnie tak samo, jak w opowieści o trenerze Taylorze, a na tym podobieństwa się nie kończą.
W "Rise" jego rolę przejmuje Lou Mazzuchelli (Josh Radnor), nauczyciel angielskiego ze szkoły średniej w Stanton, który po niemal 20 latach w zawodzie potrzebuje nowych wyzwań. W końcu ileż można próbować wydusić choć gram zainteresowania Steinbeckiem z dzieciaków, które w ogóle nie chcą cię słuchać? Bierze więc Lou sprawy w swoje ręce i postanawia przejąć szkolne kółko teatralne. Przeszkód mu nikt nie robi, zwłaszcza że w Stanton liczy się tylko futbol, a to czy kolejną adaptację "Grease" wystawi on, czy ktokolwiek inny, nie ma większego znaczenia.
Problemy zaczynają się wtedy, gdy nasz bohater okazuje się nie tyle tanią opcją zastępczą dla dotąd opiekującej się dzieciakami Tracey Wolfe (Rosie Perez), co prawdziwym rewolucjonistą. Takim, co nie zadowoli się byle musicalem, ale zechce obudzić w swoich uczniach ogień i sprawić, by zaczęli mierzyć znacznie wyżej. Rozpocznie od wyboru "Przebudzenia wiosny" na szkolne przedstawienie, a to będzie dopiero początek kłopotów.
Widzieliśmy już tego rodzaju historie wielokrotnie. Natchniony nauczyciel zaraża uczniów pasją, a ci realizują marzenia pomimo piętrzących się na ich drodze przeszkód. "Rise" od schematu nie odchodzi. Jest wychowawca, są jego podopieczni, jest też cała masa problemów, zarówno w szkole, jak i w wątkach osobistych poszczególnych bohaterów. Nieco dziwić może w tym wszystkim tempo, bo w gruncie rzeczy w ciągu jednego odcinka przerabiamy materiał, który spokojnie można by rozciągnąć na kilka godzin. I może nie byłby to najgorszy pomysł.
Podczas oglądania pilota "Rise" towarzyszyło mi bowiem uczucie, że twórcom wyjątkowo się spieszy, ale nie bardzo potrafiłem zrozumieć dlaczego. Lou przejmuje więc kółko, a zaraz potem lecimy z pierwszym przesłuchaniem i odkrywaniem zaskakujących talentów. Szybko pojawiają się problemy, które wkrótce stają się poważne, ale spokojnie, przed napisami końcowymi zdążymy się jeszcze wyrobić z happy endem. Tylko trzeba pamiętać, żeby po drodze upchnąć co nieco o najważniejszych postaciach. Ale bez szczegółów proszę, nie mamy na to czasu!
No cóż, mam nadzieję, że w kolejnych odcinkach trochę się go jednak znajdzie, bo choć w pilocie powiedziano nam o nich naprawdę niewiele i tak zdołałem tutejszych bohaterów polubić. Zwłaszcza tych nastoletnich, mimo że z pierwszego planu uparcie spychał ich pewien niedowartościowany belfer. Lou wprawdzie powiedział, że jego zadaniem jest robienie tego, co najlepsze dla dzieciaków, ale mam wrażenie, że serial nie do końca zrozumiał jego radę, czyniąc z nauczyciela alfę i omegę. Co gorsza, wcale nie dał ku temu wyraźnych podstaw.
Jasne, rozumiem, że Lou ma mnóstwo dobrych intencji i z pewnością nie brak mu godnego pochwały zaangażowania. Problem w tym, że twórcy nie potrafili jego postawy i motywacji wiarygodnie sprzedać, stawiając na śmiertelną powagę i od razu robiąc z niego pełnowartościową postać. Wychodzi tym gorzej, że Josh Radnor w wersji całkiem serio to o poziom niżej niż zwykle. Krytyka to jednak adresowana nie tyle do do aktora, bo ten robi, co może, ale scenarzystów pozbawiających bohatera jakichkolwiek fundamentów. Jeśli zdarzają mu się potknięcia, to drobne i bez większych konsekwencji. Cudotwórcą, który jedną radą na przesłuchaniu od razu zrobi z nastolatka świetnego wokalistę, jest natomiast na pełen etat.
Oczywiście serial ma czas, żeby pogłębić charakterystykę Lou i myślę, że to zrobi, jednak na razie główny bohater jest zbiorem chodzących stereotypów, wokół którego ledwie zarysowano ciekawsze motywy. Widać, że twórcy chcą go przedstawić jako faceta tak zafiksowanego na punkcie nowego celu, że cierpią na tym jego najbliżsi (i nie tylko, w dość chamski sposób pozbawił przecież pracy Tracey), ale i tu idą po linii najmniejszego oporu, wprowadzając postać mającego problemy z alkoholem syna. Subtelnie, nie ma co. Przy tym żona wspierająca ambicje męża i robiąca dobrą minę do średniej gry wypada naprawdę nieźle.
Skupienie się na Lou można by więc uzasadnić tylko, gdybyśmy od razu mieli do czynienia z liderem z krwi i kości, a w tym aspekcie "Rise" póki co w ogóle nie przekonuje. Znacznie lepiej na jego tle wypadają dzieciaki, choć dostały mniej czasu, w który upchnięto jeszcze więcej schematów. W ich przypadkach nie kłują one jednak w oczy, bo znajome typy postaci pasują do tej opowieści jak ulał.
Zacząć trzeba od pary potencjalnych gwiazd. Tutaj są to obdarzona potężnym głosem i znacznie mniejszą pewnością siebie Lillette (Auli'i Cravalho), oraz odkrywający nową pasję futbolista Robbie (Damon J. Gillespie). Obok nich jest Simon (Ted Sutherland), walczący z religijnymi rodzicami i krążącymi na jego temat plotkami. Gwen (Amy Forsyth) to z kolei dotychczasowa postać numer jeden w kółku teatralnym, teraz z trudem znosząca zesłanie na drugi plan. Jest też transpłciowy chłopak Michael (Ellie Desautels) i Maashous (Rarmian Newton), zmagający się z innego rodzaju kłopotami.
Zestaw barwny, a jednocześnie znajomy. Ot, spełniający wszystkie wymogi, by "Rise" automatycznie nasuwało skojarzenia z "Glee". O ile jednak tam marzenia, ambicje i codzienne problemy nastolatków były w centrum zainteresowania, o tyle tutaj robią one za tło dla ich nauczyciela. Odwrócenie tendencji odważne, lecz jak na razie mało udane. Zwłaszcza że poważniejsze podejście serialu NBC daje większe możliwości w kwestii spojrzenia na nastoletnie dylematy. Tych niby znów mamy raczej standardowy zestaw (obawy o przyszłość, brak zaufania do rodziców, zarysowany wątek miłosny), ale mają ci bohaterowie w sobie coś takiego, że chce się im przyjrzeć bliżej.
Niekoniecznie tylko na scenie, choć jakbym miał możliwość, pewnie nie oparłbym się pokusie posłuchania ich wokalnych umiejętności znacznie dłużej, niż pozwala na to serial. Ten jednak musicalem nie jest i choć dobrze dobranego, skutecznie podbijającego emocje soundtracku nie można mu odmówić, samo śpiewanie ogranicza się niemal tylko do prób. To jednak wystarcza, bo talentu w młodej obsadzie naprawdę nie brakuje, więc choćby tylko dla nich warto "Rise" obejrzeć.
Z dalszymi wnioskami wolałbym się jednak wstrzymać, bo choć serial Jasona Katimsa zdecydowanie posiada potencjał, w pierwszym odcinku nie potrafił go właściwie spożytkować. Zdecydowanie zachwiane proporcje między Lou, a jego uczniami; niedopracowana charakterystyka tego pierwszego i narzucone sobie tempo sprawiły, że "Rise" daleko do emocjonalnych petard, jakimi popisywał się jego twórca w przeszłości. Liczę jednak, że to tylko trudny początek.
"Rise" (w polskiej wersji "Podnieś głos") można oglądać w ShowMaksie. Nowe odcinki będą się pojawiać co czwartek.