To właśnie miłość. "Love" – recenzja 3. sezonu serialu Netfliksa
Marta Wawrzyn
12 marca 2018, 20:32
"Love" (Fot. Netflix)
"Love" było jednym z najmocniejszych zawodników w kategorii "realistyczny komediodramat o zwykłym życiu". I to tylko jeden z powodów, dla których szkoda serial żegnać. Uwaga na spoilery z całego finałowego sezonu.
"Love" było jednym z najmocniejszych zawodników w kategorii "realistyczny komediodramat o zwykłym życiu". I to tylko jeden z powodów, dla których szkoda serial żegnać. Uwaga na spoilery z całego finałowego sezonu.
Kiedy poznaliśmy Mickey (Gillian Jacobs) i Gusa (Paul Rust), wydawali się bardzo niedopasowaną parą. Ona walczyła z alkoholizmem i seksoholizmem, z trudem nad czymkolwiek panując, zarówno w pracy, jak i w życiu. On wydawał się sympatycznym, nieśmiałym geekiem, którym ona szybko się znudzi. Nie wyglądali na parę, która ma ze sobą cokolwiek wspólnego, ale ich do siebie ciągnęło i było to w tym bałaganie dobrze widoczne.
Trzy sezony i wiele kłótni później żegnamy ich w zupełnie innym miejscu. Happy end został co prawda mocno przyspieszony (Mickey i Gus znają się nieco ponad pół roku), ale nie wydaje się niezasłużony. "Love" to historia, w której bohaterowie musieli dorosnąć i zmierzyć się z toną własnych problemów, żeby mogli zacząć w ogóle myśleć o "i żyli długo i szczęśliwie". W tym sezonie widać to bardziej niż kiedykolwiek, przede wszystkim na przykładzie Gusa, który wreszcie przyznał się przed sobą, swoją rodziną oraz Mickey, że jest tak samo sfrustrowany i popaprany jak wszyscy. Jego głośne i emocjonalne wyznanie wszystkich grzechów z odcinka "Anniversary Party" to prawdopodobnie najlepszy moment Gusa w całej serii.
"Love" zawsze było i pozostało historią o ludziach takich jak my: zwyczajnych, pełnych wad, mających masę problemów osobistych. I tak, wątek romansowy był przez całe trzy sezony osią fabuły, ale nie działałby, gdyby każde z romansującej pary nie przeszło w tym czasie długiej drogi, na końcu której znajdowało się uświadomienie sobie pewnych rzeczy na własny temat. Twórcy serialu Judd Apatow, Lesley Arfin i Paul Rust, zawsze podchodzili do Mickey i Gusa z empatią, pozwalając im szukać i błądzić bez końca. A tytułowa miłość była jednym z powodów, dla których bohaterowie wzięli się za siebie i zaczęli patrzeć na świat trochę inaczej.
Ich romans zawsze był mocno osadzony w rzeczywistości – rzeczywistości, która bywa brutalna, chaotyczna, nieprzewidywalna, ale też czasem nudna. Było więc dużo niezręczności, kłótni o bzdury, osobistych frustracji stających na drodze fajerwerkom. Miłość nie zawsze była najważniejsza, bo gdzieś w tym wszystkim trzeba było znaleźć miejsce na pracę, najczęściej daleką od wymarzonej, problemy rodzinne czy sprawy tak przyziemne jak szukanie nowego mieszkania. Pod tym względem "Love" było jak prawdziwe życie, nie żadna tam komedia romantyczna.
Żeby było ciekawiej, te elementy, które nie były związane z tytułową miłością, często stanowiły najmocniejszą stronę serialu. Mieszkańcy Los Angeles, którzy mają coś wspólnego z biznesem rozrywkowym, ale niekoniecznie odnieśli w nim wielki sukces, prawdopodobnie mogą odnaleźć sporo znajomych elementów w historii Gusa i osób związanych z serialem "Witchita". Praca Mickey również była pokazywana realistycznie, podobnie jak jej rodzinne dramaty i liczne uzależnienia. A przy tym wszystkim nie zapomniano o elemencie komediowym, często pozwalając rządzić na tym polu fantastycznej Claudii O'Doherty, wcielającej się w Bertie, australijską współlokatorkę Mickey.
12-odcinkowy finałowy sezon już od początku wyraźnie zmierzał w kierunku szczęśliwego zakończenia, pokazując Gusa i Mickey jako bardzo zgraną parę, która potrafi razem przetrwać koszmarne wakacje czy wbić się na cudzą imprezę i emanuje szczęściem, budząc się obok siebie. Zanim zdecydują się na potajemny ślub, przejdą razem paskudną grypę, spotkanie z jego byłą (świetna Vanessa Bayer) i przede wszystkim zaliczą wizytę w Południowej Dakocie, w barwnym domostwie Cruikshanków. To ostatnie okazuje się najtrudniejsze do przetrwania, ale i przełomowe, zwłaszcza dla Gusa, którego problemy – ukrywane przed całym światem i samym sobą – narastały z odcinka na odcinek. To przede wszystkim on dorósł i zmądrzał w tym sezonie, a na koniec został za to podwójnie nagrodzony.
"Love" raz jeszcze pokazało, że dobrze napisane postacie, które przechodzą jakąś drogę, razem bądź osobno, to często klucz do sukcesu, także w serialach komediowych. Oczywiście, da się napisać rewelacyjny "serial o niczym", gdzie bohaterowie kręcą się przez dziewięć sezonów w kółko, uparcie nie dorastając (patrz: "Seinfeld"). Ale takie, w których bardzo istotnym elementem jest dojrzewanie i ewolucja postaci, też nie zaczynają się ani nie kończą na "Przyjaciołach".
Serial Netfliksa trafnie sportretował pewien graniczny moment w życiu prawdopodobnie każdego z nas: ten, w którym wyrzucamy do kosza najmniej realistyczne marzenia i przechodzimy do porządku dziennego nad pewnymi frustracjami, doceniając to, co mamy. Nawet jeśli kiedyś wydawało nam się, że chcemy czegoś innego. Tak jest z Mickey, która prawdopodobnie nigdy nie myślała, że miłością jej życia będzie taki facet jak Gus. I tak jest z Gusem, który przyjechał do Los Angeles z wielkimi ambicjami (historia o mailu do Ridleya Scotta jest absolutnie cudowna) i nigdy nie przestał marzyć o byciu "kimś" w tym biznesie.
Teraz oboje są po 30-tce i zaczynają twardo stąpać po ziemi, doceniając to, co mają – przede wszystkim siebie nawzajem – i godząc się z tym, czego nie mają i mieć nie będą. I właśnie dlatego happy end był możliwy, uzasadniony i zasłużony, choć nie mogę pozbyć się wrażenia, że po drodze do niego mógłby się zmieścić jeszcze jeden sezon. Pewne sprawy ewidentnie zostały przyspieszone, bo trzeba było kończyć serial.
O kontynuację prosi się przede wszystkim wątek Bertie, postaci będącej dla "Love" czymś więcej niż komediową odskocznią od problemów naszej głównej pary. Udowodnił to odcinek "Bertie's Birthday", pokazujący nieznane nam do tej pory oblicza współlokatorki Mickey. Kolejny happy end byłby prawdopodobnie przesadą, ale trochę mi przykro, że zostawiono Bertie w zawieszeniu, z nowym, ekscytującym romansem, który pewnie nie wypali z powodu ogromnego poczucia winy. Jeśli kogoś z tych bohaterów chciałabym jeszcze zobaczyć, to przede wszystkim właśnie ją.
Choć "Love" zasługiwało na jeszcze jeden sezon, finałowe 12 odcinków uważam za satysfakcjonujące. Jak na najbardziej przyziemną komedię romantyczną przystało, serial pozwolił swoim bohaterom rozwinąć się, dorosnąć i pogodzić się z samymi sobą, zanim kazał im w stu procentach wskoczyć w ten związek. Zarówno Gus, jak i Mickey okazali się wystarczająco interesującymi – choć cały czas przecież bardzo zwyczajnymi – ludźmi, byśmy ich akceptowali nie tylko razem, ale i osobno. Ich finałowe szczęście to efekt pracy nad sobą, nie strzały Amora, motylków w brzuchu i stuprocentowej pewności, że zostali dla siebie stworzeni.
"Love" było opowieścią o tyle wyjątkową, że potrafiło przepisywać schematy z komedii romantycznych na swój sposób i wpasowywać je w zwykły, realistycznie pokazany świat, zasiedlony przez ludzi takich jak my, z wszystkimi ich wadami i problemami. Będzie mi tego podejścia brakowało, zwłaszcza że do końca zbliża się także "You're the Worst". Ostatnia scena z Gusem i Mickey zostanie ze mną jeszcze przez jakiś czas, podobnie jak pełna energii czołówka serialu. A Claudię O'Doherty chciałabym zobaczyć w jakiejś nowej komedii.
Serial "Love" jest dostępny na Netfliksie.