Ale co to za życie? "Life Sentence" – recenzja premiery nowego serialu z Lucy Hale
Kamila Czaja
10 marca 2018, 13:02
"Life Sentence" (Fot. CW)
Niewątpliwie da się zrobić udany lekki serial o chorobie nowotworowej i o tym, jak ułożyć sobie życie po nieoczekiwanym wyzdrowieniu. Ale "Life Sentence" to zdecydowanie nie jest ten serial.
Niewątpliwie da się zrobić udany lekki serial o chorobie nowotworowej i o tym, jak ułożyć sobie życie po nieoczekiwanym wyzdrowieniu. Ale "Life Sentence" to zdecydowanie nie jest ten serial.
Stella (Lucy Hale, "Pretty Little Liars") od ośmiu lat ma raka. Pogodzona z pewną śmiercią żyje tak, jakby każdy dzień miał być ostatnim, a bliscy dbają o to, by wszystko szło możliwie gładko. Ta podszyta spodziewaną tragedią sielanka z idealną rodziną i wyjazdem po Paryża w celu spotkania wielkiej miłości (co oczywiście od razu się udaje) trwa do momentu wyleczenia.
Zdrowa Stella odkrywa, że musi znaleźć sens życia i uporać się z faktem, że jej rodzina ma całą masę długo skrywanych problemów. Małżeństwo rodziców (Gilian Vigman i znany z "Nip/Tuck" Dylan Walsh) to fikcja, siostra Elizabeth (Brooke Lyons) jest nieszczęśliwa, a brat Aiden (Jayson Blair) wyjątkowo niedojrzały. Perfekcyjny mąż Wes (Elliot Knight z "Once Upon a Time") wprawdzie mówi z cudownym, nieudawanym brytyjskim akcentem, ale poza tym sporo udawał, a teraz wychodzi na jaw kilka sekretów, które nie wydawały się ważne, gdy wszyscy przewidywali, że małżeństwo jego i Stelli będzie tragicznie krótkie.
Fabularnie to byłoby na tyle. W "Life Sentence" oglądamy po prostu, jak Stella po kolei odkrywa tajemnice, próbuje podjąć dorosłą pracę i zbudować życie, które ma teraz zdecydowanie dłuższą datę ważności niż jeszcze chwilę wcześniej. Może i był w tym potencjał na interesującą historię o zaczynaniu od nowa, ale realizacja zawiodła.
Być może uprzedziłam się dodatkowo, bo uważam "Sweet November" za jeden z najbardziej rozczarowujących filmów, jakie w życiu widziałam. Tymczasem Stella na każdym kroku odwołuje się do "filmów o raku", w tym do tej łzawej historii z Charlize Theron i Keanu Reevesem. A nawet wtedy, kiedy scenarzyści "Life Sentence" próbują przełamywać tego rodzaju schematy, to wpadają w kolejne.
W efekcie ogląda się pilotowy odcinek niczym chaotyczną, nieudaną kreskówkę. Jak gdyby twórcy "Life Sentence", Erin Cardillo i Richard Keith, mieli nadzieją, że jeśli w ich serialu będzie się dużo działo, a kadry wypadną ładnie i kolorowo, to widz nie zauważy, iż całość okazuje się pusta w środku. Oglądamy ludzi, którzy zupełnie nie przypominają prawdziwej rodziny, przeżywają problemy, które wcale nie przypominają prawdziwych problemów, a do tego wciąż rozprawiają o tym, czym jest prawdziwe życie – ale na ekranie niczego choćby zbliżonego do prawdziwego życia nie zaobserwujemy.
Oczywiście, można zrobić celowo nierealistyczny serial, który do trudnych tematów podchodzi lekko i zachęca widza, by na chwilę zawiesił sceptyczne podejście i poddał się urokowi postaci czy żartów. Wtedy trzeba jednak zagwarantować takie postacie i takie żarty, które utrzymałyby uwagę i uzasadniały sens całej produkcji.
W "Life Sentence" się nie udało. Żarty z drobnymi wyjątkami nie bawią, a postacie nie angażują. Póki co bywa nawet sympatycznie, ale strasznie płytko. Na dodatek główna bohaterka irytuje, a Lucy Hale wypada w tej roli zaskakująco słabo (można mieć masę zarzutów do "Pretty Little Liars", ale obsada się w większości broniła). I z każda chwilą jest gorzej, bo o ile na początku udaje się stworzyć parę dość zabawnych kwestii czy scen, tak potem "dowcipy" dotyczą głównie stereotypów na temat lesbijek (na poziomie "Przyjaciół" ponad 20 lat temu) i fizjologii.
Nie bronią się zabiegi formalne. Pomysł, żeby przez większość odcinka Stella prowadziła narrację niczym samozwańcza Carrie Bradshaw generacji millenialsów, irytuje już po paru minutach, bo zdecydowanie z tym przedobrzono. Nie zostawiono żadnego pola do interpretacji, skoro bohaterka cały czas bardzo dokładnie wszystko wyjaśnia. Czasem wprawdzie puentuje przydługie monologi z dużą samoświadomością, ale i te metauwagi po jakimś czasie przeszkadzają.
Owszem, nawet "Crazy Ex-Girlfriend", też na The CW, nie było od razu genialne. Tam jednak przynajmniej świetnie śpiewali i zaintrygowali mnie na tyle, żebym zobaczyła dalsze losy postaci. A "Life Sentence" nie tylko proponuje nieprzekonujący pierwszy odcinek, ale też nie daje żadnego punktu zaczepienia, żeby skusić się kolejny.
Właściwie zaserwowano nam coś przypominającego niezbyt interesujący, łatwy do zapomnienia film. Pilot na tyle domyka różne wątki, że właściwie trudno poczuć potrzebę dowiedzenia się, co będzie dalej. Jeżeli twórcy nie mają jakiegoś świetnego pomysłu na losy postaci i planu, jak zniwelować irytujące cechy tego serialu, to może i Stella pożyje dłużej, niż sądziła, ale "Life Sentence" długiej egzystencji nie wróżę. A jeśli nawet serial przetrwa, to nie polecam towarzyszenia mu na tej drodze życia.