Świat brudnych gliniarzy. "The Oath" – recenzja nowego serialu o policjantach
Mateusz Piesowicz
8 marca 2018, 22:03
"The Oath" (Fot. Crackle)
Morderstwa, porwania, rabunki i narkotyki to codzienność bohaterów "The Oath". Policjantów o tyle nietypowych, że zamiast zapobiegać, sami są sprawcami przestępstw. Drobne spoilery.
Morderstwa, porwania, rabunki i narkotyki to codzienność bohaterów "The Oath". Policjantów o tyle nietypowych, że zamiast zapobiegać, sami są sprawcami przestępstw. Drobne spoilery.
Znacie tę scenę. Trzech zamaskowanych i uzbrojonych zbirów wpada do banku. Terroryzują pracowników i klientów, biją do nieprzytomności ochroniarza i zabierają pieniądze. Wybiegają na zewnątrz, ale tu czeka ich przykra niespodzianka, bo wpadają prosto pod nadjeżdżający radiowóz. Tak przynajmniej powinno być, ale w "The Oath" wszystko jest do na odwrót, więc przestępcy wskakują w policyjne ciuchy i szybko zabierają się do swojej oficjalnej roboty.
Nie brzmi przekonująco? Dla mnie też nieszczególnie, ale twórca serialu – Joe Halpin – który w przeszłości był szeryfem w hrabstwie Los Angeles i zna policyjny świat na wylot, twierdzi, że gangi tworzone przez skorumpowanych gliniarzy to istna zmora amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Sam spędził 12 lat, pracując pod przykrywką i stykając się z nimi na co dzień, wypada więc mu wierzyć, gdy przeniósł osobiste doświadczenia na ekran w nowej produkcji platformy Crackle.
Jak to jednak bywa, między wiarą a czerpaniem przyjemności z seansu jest spora różnica, którą "The Oath" pokrywa tylko w pewnym stopniu. Ale zacznijmy po kolei, bo fabuła jest tu dość zagmatwana i na początku może Was nieco skołować. Jesteśmy w mieście do złudzenia przypominającym Los Angeles (choć zdjęcia powstawały w Portoryko), gdzie w siłach lokalnej policji funkcjonują gangi o tak barwnych nazwach jak Ravens, Vipers czy Berskerkers. Właściwie to jest ich tyle, że nie jestem pewien, czy są tam w ogóle jacyś uczciwi gliniarze. Ale mniejsza z tym.
Skupmy się na pierwszym gangu, który tworzy czwórka bohaterów. Lider – Steve Hammond (Ryan Kwanten), jego przybrany brat Cole (Cory Hardrict), Karen Beach (Katrina Law) i Pete Ramos (J.J. Soria). Jest jeszcze ojciec Hammondów, Tom (Sean Bean), aktualnie przebywający w więzieniu. Wszyscy żyliby sobie w miarę spokojnie, napadając na banki, zawierając układy z dilerami narkotykowymi i piorąc pieniądze w kasynie, gdyby pech nie sprawił, że o ich "dodatkowych" zajęciach dowiedziało się FBI. Wpadka?
Nie do końca, bo agenci chcą wykorzystać członków Ravens do pozbycia się innych gangów. W tym celu umieszczają wśród nich swoją wtykę, Damona Byrda (Arlen Escapeta). Ten jest prawdopodobnie najgorszym gliniarzem pod przykrywką w historii telewizji, więc sprawy szybko wymykają się spod kontroli, a kolejne nieprawdopodobne zwroty akcji wyrastają jak grzyby po deszczu, zamieniając życie bohaterów w brutalny chaos.
Wszystko staje się jaśniejsze, gdy już dopasujemy nazwiska do odpowiednich twarzy, ale po obejrzeniu kilku odcinków, jestem daleki od przekonania, że "The Oath" jest warte takiego zachodu. Bo choć dzieje się sporo, a całość ma niezłe tempo, fabuła jest angażująca w podobnym stopniu, co obserwowanie, jak farba schnie na ścianie. Pomimo tego, że twórcy starają się jak mogą, by zapewnić nam i bohaterom całą górę atrakcji.
Steve i Cole oprócz ojca w więzieniu, mają więc również umierającą matkę, byśmy dokładnie zrozumieli, jak złożone są ich rodzinne układy. Beach nie panuje nad temperamentem, a jednocześnie spotyka się z członkiem konkurencyjnego gangu, który akurat się rozwodzi – dramat obyczajowy w pełni. A jest jeszcze Ramos, który ma podejrzanego teścia i podejrzliwą żonę, ale nie przeszkadza mu to chować góry pieniędzy w szafie. Geniusz, nie ma co.
Ogólnie rzecz biorąc, wszyscy są tak zajęci, że wcale nie dziwi, że w ogóle nie mają czasu na zwykłe policyjne obowiązki. Nie mogą się wszak nimi rozpraszać, podczas bycia złymi glinami, co nie? Rozumiem, że fikcyjna historia ma swoje wymagania, ale na litość, tutaj często jest po prostu bezsensownie. A najgorsze, że twórcy nijak nie potrafią odwrócić naszej uwagi, choćby budując jakąś głębszą więź z bohaterami. Ci mają wprawdzie masę problemów, ale czy którykolwiek z nich wyjaśnia zakładanie własnych gangów? Skądże, wszyscy są źli i nadęci (tutaj to idzie w parze), bo tak zakłada scenariusz. Koniec kropka, proszę nie dopytywać o szczegóły.
Skoro więc nie zajmuje "The Oath" zbytnio na poziomie emocjonalnym, zostaje zwykła frajda z oglądania. Pod tym względem jest nieco lepiej, bo choć bzdurny twisty się tu prześcigają, czystej akcji na przyzwoitym poziomie jest tyle, że jeśli jesteście entuzjastami sensacyjnych historii bez większej głębi, to powinniście się dobrze bawić. O ile tylko nie przeszkadza Wam niestabilna kamera, która tutaj wyczynia istne cuda. Mogę to jeszcze od biedy zrozumieć w sekwencjach akcji, bo na taki sposób kręcenia nadal mamy modę, ale gdy w statycznych scenach ekran wygląda, jakby kamerą operował epileptyk podczas ataku, to coś już jest bardzo nie w porządku.
Wielu powodów, by oglądać "The Oath" zatem nie znajduję. To standardowy akcyjniak, który udaje, że ma coś więcej do powiedzenia, ale w gruncie rzeczy dobrze wychodzi mu tylko traktowanie siebie śmiertelnie poważnie. Na nowe "The Shield" zdecydowanie nie liczcie, na dostatecznie wciągający serial do kotleta już prędzej. W tej drugiej kategorii produkcja Crackle może się sprawdzić całkiem nieźle, nawet jeśli włączycie tylko po to, by sprawdzić, czy Sean Bean dożył do końca sezonu.