Które seriale warto oglądać? Oceniamy nowości z lutego
Redakcja
7 marca 2018, 20:02
"Everything Sucks!" (Fot. Netflix)
Na chwilę wracamy do lutego i podpowiadamy, które nowe seriale warto nadrobić. W telegraficznym skrócie oceniamy m.in. "Altered Carbon", "Everything Sucks!", "Nauki niezbyt ścisłe" i "The Looming Tower".
Na chwilę wracamy do lutego i podpowiadamy, które nowe seriale warto nadrobić. W telegraficznym skrócie oceniamy m.in. "Altered Carbon", "Everything Sucks!", "Nauki niezbyt ścisłe" i "The Looming Tower".
"A.P. Bio" ("Nauki niezbyt ścisłe") – nowe odcinki co tydzień na ShowMaksie
Bohaterem "A.P. Bio" jest Jack (Glenn Howerton z "It's Always Sunny in Philadelphia") – nauczyciel biologii ze szkoły średniej. Tyle że nie nauczyciel, a wykładowca; nie biologii, a filozofii; i nie ze szkoły średniej, a z uniwersytetu Harvarda. Trzeba przyznać, że taka zawodowa degradacja to całkiem solidny fundament pod nietypową komedię. Z wykonaniem bywa w przypadku produkcji NBC różnie, ale ciągle mamy do czynienia z dość udaną komedią.
Zwłaszcza gdy chodzi po prostu o kolejne gagi związane z upokorzeniem Jacka, jego niechęcią do nowej funkcji i opracowywanym wspólnie z uczniami planem zemsty na największym wrogu, Milesie (Tom Bennett). "A.P. Bio" stara się szerokim łukiem omijać schematy "szkolnych" produkcji, co robi ze zmiennym szczęściem, ale braki nadrabia w miarę oryginalnym humorem, swego rodzaju surowym urokiem charakterystycznym dla kina indie, a przede wszystkim gromadą nietypowych postaci, które da się łatwo polubić.
Na czele z Jackiem rzecz jasna, którego podejście do pracy kontrastuje z grupą nerdowskich uczniów. Jasne, że w końcu zawiązuje się pomiędzy nimi nić porozumienia, a nasz bohater zaczyna się zmieniać i inaczej postrzegać pewne sprawy – wszystkich schematów nie da się uniknąć, ale chwała twórcom "A.P. Bio", że nie szukają najłatwiejszych rozwiązań. Przynajmniej nie wszędzie.
Jeszcze zobaczymy, czy doprowadzi nas ta historia gdzieś indziej, niż do oczywistego finału, ale na ten moment i tak należy ją umieścić poziom wyżej, niż większość powtarzalnych sitcomów. Wygląda to na bardzo przyzwoity start. [Mateusz Piesowicz]
"Altered Carbon" – cały 1. sezon na Netfliksie
Bardzo intensywnie promowany przez Netfliksa serial podzielił widzów niemal pół na pół. Część oglądających wytrzymała dwa, trzy odcinki i porzuciła oglądanie, ale również całkiem spora grupa wciągnęła się w "Altered Carbon" do tego stopnia, że po seansie sięgnęła po książki Richarda K. Morgana i (po raz kolejny lub po raz pierwszy) zachłysnęła się klimatem cyberpunku.
"Altered Carbon" rozgrywa się w czasach oddalonych od naszej rzeczywistości o około 300 lat. Ludzkość odkryła sposób pozwalający niemalże na nieśmiertelność: świadomość przenoszona jest w specjalnych stosach korowych do nowych ciał zwanych powłokami. Im zasobniejszy portfel, tym na lepszą powłokę można sobie pozwolić. Umierają tylko najbiedniejsi.
Naszym przewodnikiem po futurystycznym świecie jest Takeshi Kovacs, który spędził 250 lat w przechowalni (czyli odpowiedniku aresztu). Jego stos korowy zostaje zaimplementowany do nowej powłoki, a Kovacs zostaje niejako zmuszony do przyjęcia zlecenia od znudzonego życiem miliardera, Laurensa Bancrofta.
Już po pierwszych zapowiedziach było wiadomo, że jednym z największych atutów serialu będzie jego strona wizualna, w oczywisty sposób przywołująca skojarzenia z pierwszym "Blade Runnerem" czy "Ghost in the Shell". Twórcom udała się obsada. Moi ulubieńcy to duet Joell Kinnaman oraz Martha Higareda. Gdy ta dwójka pojawia się razem, na ekranie iskrzy. Świetnie sprawdził się także Chris Conner jako Poe – przedstawiciel sztucznej inteligencji.
Sceny walki są bardzo widowiskowe i mają świetną choreografię. Jednak ich nagromadzenie jest zbyt duże. Za dużo jest również golizny – i ta nie zawsze jest uzasadniona narracyjnie. Zaskoczeniem na plus jest całkiem sporo inteligentnego humoru. Produkcja Netfliksa wypada za to blado, gdy zaczyna starać się być głęboka. Gdy bohaterowie mówią o religii czy moralności, brzmią tak, jakby nauczyli się na pamięć frazesów, które możemy znaleźć na memopodobnych obrazkach w internecie.
Dla koneserów cyberpunku "Altered Carbon" nie okaże się przełomowy, dla wrażliwych będzie zbyt brutalny. Jednak jeśli ktoś wciągnie się w klimat produkcji Netfliksa, podróż przez 10 odcinków będzie ekscytującą przygodą. Miejmy nadzieję, że w 2. sezonie twórcy postarają się, by poprawić to, co nie zagrało w jedynce, i "Altered Carbon" wróci w ulepszonej powłoce. [Paulina Grabska]
"Tu i teraz" – nowe odcinki co tydzień w HBO i HBO GO
Nowy serial Alana Balla, który nie jest tak nieoglądalny, jak twierdzą niektórzy krytycy, ale też niestety sukcesu "Sześć stóp pod ziemią" raczej nie powtórzy. "Tu i teraz" to opowieść o multikulturowej rodzinie, w której dzieci są już dorosłe (bądź prawie dorosłe) i zmagają się z tysiącem problemów, prawdziwych i wydumanych.
Rzecz się dzieje w Portland, najbardziej hipsterskim mieście USA. Greg Boatwright (Tim Robbins) i Audrey Bayer-Boatwright (Holly Hunter) są małżeństwem z długim stażem i czwórką dzieci, z których tylko jedno, 17-letnia córka Kristen (Sosie Bacon) jest ich dzieckiem biologicznym. Pozostała trójka została adoptowana i pochodzi z trzech różnych krajów – Kolumbii, Wietnamu i Etiopii – stanowiąc żywą reklamę tego, jak wspaniali i postępowi są ich rodzice.
I serial ma dokładnie ten sam problem: też jest pozerski, pretensjonalny i zachwycony własną wspaniałością. Postacie i fabuła nie żyją własnym życiem, tylko stanowią pretekst do różnego rodzaju debat filozoficzno-egzystencjalnych. Wszystko to, co w "Sześć stóp pod ziemią" zawsze było obecne, ale niejako mimochodem, przy okazji czy to ważnych wydarzeń w życiu Fisherów, czy pogrzebów, które organizowali, w "Tu i teraz" Alan Ball wykłada bezpośrednio, czyniąc z tego główną atrakcję i próbując upchnąć wszystkie problemy tego świata (jak rasizm, seksizm, starzenie się, choroby psychiczne, poszukiwanie tożsamości seksualnej itp., itd.) w 60-minutowych odcinkach.
Da się to wszystko oglądać, niektóre wątki nawet ogląda z przyjemnością, ale nie można oprzeć się wrażeniu, że HBO i Alan Ball ponieśli tutaj porażkę. Ambitną porażkę, ale jednak. "Tu i teraz" jest przegadane, przeintelektualizowane i pozbawione dystansu do siebie. Ja oglądam dalej ze względu na słabość do Alana Balla, Wy nie musicie. [Marta Wawrzyn]
"Prezydent z kreskówki" – nowe odcinki co tydzień w HBO GO
Śmiać się z Donalda Trumpa każdy może, ale jak pokazuje przykład tej animowanej komedii stacji Showtime, nie każdy powinien. Kreskówkowa wersja prezydenta USA pochodzi z programu Stephena Colberta, gdzie jego rozmówki z prowadzącym są całkiem zabawnym, powracającym motywem. I w takiej krótkiej formie powinny pozostać, bo dłuższa to niestety niewypał.
"Prezydent z kreskówki" ("Our Cartoon President") jest banalnym zbiorem średnio wyszukanych żartów, w których ze świecą szukać inteligentnej satyry czy ostrej kpiny. Zamiast nich dostaliśmy serial płytki i wyśmiewający najbardziej oklepane wady Trumpa, które wcale nie wyglądają na szczególnie przesadzone. Bo czy kogoś to zaskakuje, że prezydent jest prymitywem, bufonem i znudzonym miliarderem, który nie ma pojęcia o wadze swojej funkcji? Albo że otaczają go równie karykaturalne postaci, na czele z tępą rodzinką i niewiele lepszymi współpracownikami?
Raczej nie, więc serial o nim powinien poszukać czegoś więcej, niż formuły prostej parodii. "Our Cartoon President" nawet tego nie próbuje, przez co paradoksalnie… uczłowiecza swojego bohatera. Czyni bowiem z niego rubasznego, sitcomowego głupka, który ma swoje wady, ale w gruncie rzeczy wzbudza pewnego rodzaju sympatię. Ani to kontrowersyjne, ani odkrywcze, za to koszmarnie nudne i zadziwiająco grzeczne, zwłaszcza że to produkcja z kablówki. [Mateusz Piesowicz]
"This Close" – serial Sundance Now
Serial o parze niesłyszących przyjaciół wyprodukowany i napisany przez grających główne role, również niesłyszących aktorów – Shoshannę Stern i Josha Feldmana. Samo to wystarcza, by zainteresować się produkcją Sundance Now, ale jej zalety nie kończą się na rzadkim w przemyśle filmowo-telewizyjnym bardzo słusznym podejściu.
Bo choć "This Close" opowiada w gruncie rzeczy dość standardową historię Kate, świeżo zaręczonej specjalistki od PR-u i Michaela, popularnego autora, który przechodzi właśnie przez ciężkie rozstanie ze swoim partnerem, najlepiej wypada, zderzając osoby niesłyszące z codziennością. Paradoksalnie, bo twórcy sami wyraźnie zaznaczyli, że nie chcą pokazywać swoich bohaterów przez pryzmat niepełnosprawności. Trudno jednak tego uniknąć, gdy cały świat wokół nich skupia się na tym temacie.
W takim przypadku najrozsądniej jest uwypuklać te problemy i uświadamiać, że nawet najlepsze chęci mogą być źle odbierane i mieć fatalne skutki. A to "This Close" robi świetnie, pokazując, z czym Kate i Michael muszą się mierzyć w teoretycznie banalnych sytuacjach.
Nieco gorzej wypada serial w tradycyjnych historiach damsko-męskich, nie wychylając się raczej poza oklepane wątki. To jednak materiał, który łatwo poprawić. Podstawa historii i jej bohaterowie wyglądają natomiast na tyle solidnie, że trzymam kciuki, by wyszło z tego coś więcej. [Mateusz Piesowicz]
"Stargate: Origins" – serial Stargate Command
Bardzo nieudolna próba zagrania na nostalgii fanów "Gwiezdnych wrót". Wyprodukowana z okazji 20-lecia premiery "SG-1" prequelowa miniseria miała rozbudzić na nowo wspomnienia i być może sprawić, że słynna saga science fiction na stałe wróci do telewizji. Po tym jak wygląda, trudno jednak oczekiwać, by ktokolwiek miałby być nią zainteresowany.
"Stargate Origins" składa się z króciutkich, trwających około 10 minut odcinków, a ich mikra długość jest jedyną zaletą, jaką mogę z ręką na sercu wymienić – przynajmniej da się je szybko obejrzeć. Cała reszta to istna droga przez mękę, w której fatalne elementy ścigają się o tytuł najgorszego. Drewniane aktorstwo, pisany na kolanie scenariusz, brzydkie CGI, paskudna scenografia… do wyboru, do koloru.
Gwoli ścisłości powiedzmy parę słów o fabule, bo o dziwo istnieje. Akcja rozgrywa się w latach 30. w Egipcie, gdzie młoda Catherine Langford (Ellie Gall) wraz z ojcem (Connor Trinneer) odkrywają tytułowe wrota. Szybko też muszą ich bronić, bo swoje łapska na kosmicznej technologii chcą położyć naziści, na czele z niejakim Wilhelmem Brücke (Aylam Orian). Ot, "Indiana Jones" dla ubogich.
Wszystko to bez krzty emocji, przy szczątkowej charakterystyce postaci i w sprzeczności z kanonem serii (choć to naprawdę najmniejszy problem ze wszystkich). Gdyby to była robota amatorów, dałoby się "Stargate Origins" obronić. W tym przypadku nie znajduję żadnych usprawiedliwień. Jak bardzo się nie udało, możecie sprawdzić na platformie Stargate Command. [Mateusz Piesowicz]
"Everything Sucks!" – cały 1. sezon na Netfliksie
W tym przypadku Netflix kupił mnie już na etapie pierwszego teasera. Opowieść o nastolatkach z miejscowości Boring w stanie Oregon jest przepełniona urokiem i czystym dobrem. To serial zwyczajny, w najlepszym tego sformułowania znaczeniu. Może na początku twórcy za bardzo chcą podkreślić, że przenieśliśmy się do lat 90., ale to jeden z nielicznych zgrzytów tej kameralnej produkcji.
Fabuła kręci się wokół Luke'a – pierwszoklasisty i Kate, starszej o rok córki dyrektora. Przez 10 odcinków poznajemy perypetie nie tylko nastolatków, ale także ich rodziców. Pierwsze miłości, poszukiwanie tożsamości, odnajdywanie wspólnego języka na linii dziecko – rodzic – te i inne dylematy przedstawione są w bezpretensjonalny sposób.
Serial w naturalny sposób jest porównywany do "Freaks and Geeks", jednak zdecydowanie bliżej mu do twórczości Richarda Linklatera. Oglądamy bohaterów z krwi i kości, którzy mają problemy bliskie naszym doświadczeniom. Na końcu zostajemy z bardzo naturalnym cliffhangerem i z poczuciem, że 2. sezon spokojnie może się wydarzyć, bo chętnie dowiemy się jeszcze więcej o naszych bohaterach. [Paulina Grabska]
"Troja: Upadek miasta" – serial BBC
Serial "Troja: Upadek miasta" solidnie zapracował na swoją średnią 2,9/10 na portalu IMDb. BBC dołączyło do konkursu na stworzenie nowej "Gry o tron", jednak tę rundę pojedynku boleśnie przegrało. Na nic zdały się zapowiedzi twórców, że mająca 3 tysiące lat historia zyska zupełnie nowy wymiar.
"Troja: Upadek miasta" to bardzo źle napisana i kiepsko zagrana produkcja. Scenariusz jest fatalnie skonstruowany. Sceny takie jak spór o najpiękniejszą boginię czy pierwsze spotkanie Parysa i Heleny, przełomowe dla całej opowieści, napisane zostały tak nieudolnie, że nawet dzieciaki ze szkolnych kółek teatralnych nie miałyby problemu ze stworzeniem czegoś lepszego. BBC najwyraźniej wydało cały budżet na statystów i zdjęcia w RPA. Na lepszych scenarzystów zabrakło.
Fundusze nie dopisały także w kwestii doboru aktorów. Dawno nie widziałam postaci tak pozbawionych charyzmy. W tym niechlubnym rankingu prym wiedzie Parys. Helena jest tylko odrobinę lepsza. Smutne jest to, że zapewnienia o nieprzedmiotowej roli kobiet w serialu okazały się tylko reklamowym chwytem, który nie ma odzwierciedlenia w rzeczywistości.
Nowa produkcja BBC, która w tym roku trafi na Netfliksa, to jeden z tych tytułów, który ze spokojnym sumieniem można odpuścić. Obejrzałam, abyście Wy nie musieli się męczyć. Nie ma za co. [Paulina Grabska]
"Seven Seconds" – cały 1. sezon na Netfliksie
Nowy kryminał od twórczyni "The Killing" Veeny Sud można polecić jedynie najwytrwalszym. "Seven Seconds" to ponad dziesięciogodzinna historia śledztwa w sprawie przestępstwa na tle rasowym popełnionego przez amerykańskich policjantów i zarazem portret systemu sprawiedliwości wymierzonego przeciwko Afroamerykanom. Problem ważny i zasługujący na analizę w serialach, ale chyba nie w tej produkcji, która garściami czerpie z innych kryminałów, za to sama nie mówi nic szczególnie nowego i ciekawego.
Chociaż "Seven Seconds" daleko do bycia najgorszym serialem Netfliksa, to jednak ciężko znaleźć wiele atutów tej produkcji. Z pewnością należy wyróżnić tutaj fantastyczną obsadę, z której szczególnie świetne kreacje aktorskie tworzą Clare Hope-Ashitey, Russell Hornsby i Regina King. Niestety, sama historia rozwleczona na zbyt dużo odcinków, nie zachęca do spędzania tak wiele czasu nawet z idealnie zagranymi bohaterami.
Fani powolnych i klimatycznych kryminałów prawdopodobnie nie będą serialem rozczarowani, ale nie ma mowy, aby nowa produkcja Netfliksa zapisała się w kanonie najlepszych dzieł gatunku. Ciężko odmówić "Seven Seconds" aktualności, jednak szkoda, że tak skomplikowany temat nie został tutaj potraktowany w bardziej intrygujący sposób. Nie od dziś wiadomo, że Netflix przedkłada ilość nad jakość i choć biznesowo być może ma to sens, to dla serialowych wielbicieli oznacza to tylko lawinę średniaków, takich jak właśnie "Seven Seconds". [Michał Paszkowski]
"Good Girls" – serial NBC
Gdy twórcy zapowiadają serial jako połączenie "Breaking Bad" z "Thelmą i Louise" (i ze "Złymi mamuśkami", ale to może pomińmy), oczekiwania muszą być wysokie. Produkcja NBC raczej ich nie spełnia, ale posiada pewne zalety, które sprawiają, że nie chcemy jej jeszcze skreślać.
Właściwie to zalety są trzy, a nazywają się Christina Hendricks, Mae Whitman i Retta, które grają tu odpowiednio Beth, Annie i Ruby, matki zmagające się z różnymi problemami natury finansowej i osobistej. Bohaterki wpadają na nietypowe rozwiązanie swoich kłopotów – postanawiają obrabować lokalny supermarket. Wszystko idzie zaskakująco gładko, dopóki nie okazuje się, że kradzionych pieniędzy jest więcej, niż powinno być, a należą one do wyjątkowo groźnych typów. A to wcale nie wszystko, co poszło nie tak.
Największym problemem "Good Girls" jest nieumiejętność złapania odpowiedniego tonu. Raz wygląda na lekką i nieco absurdalną komedię, a niedługo potem potrafi uderzyć naprawdę mocną sceną, która gryzie się z resztą. Znalezienie delikatnej równowagi między komedią a poważnym dramatem to trudna sprawa, z którą na razie twórczyni serialu, Jenna Bans, zupełnie sobie nie radzi.
A szkoda, bo aktorskie trio, jakim dysponuje, zasługuje na coś znacznie lepszego. Panie wyciskają maksimum ze schematycznego scenariusza, wnosząc pokłady energii do nawet najbardziej banalnych wątków. Nie mają do odegrania wiele więcej ponad dobrze znane klisze, a jednak sprawiają, że do Beth, Annie i Ruby chce się jeszcze wrócić, pomimo naiwnej, a momentami wręcz niedorzecznej historii. Tylko jak długo to potrwa? [Mateusz Piesowicz]
"Living Biblically" – serial CBS
Nudny, nieśmieszny i do bólu tradycyjny. "Living Biblically", czyli nowy sitcom z lubującej się w mało ambitnych serialach komediowych stacji CBS, w swoim premierowym odcinku nie było w stanie zaprezentować nic, co zachęcałoby do dalszego oglądania.
Historia nowojorskiego recenzenta filmów, który po śmierci najbliższego przyjaciela postanawia żyć zgodnie z każdym zapisem Biblii, teoretycznie ma potencjał na bycie dobrą komedią. Niestety, w wydaniu zaprezentowanym przez Patricka Walsha – producenta i scenarzysty m.in. "2 Broke Girls" – okazuje się kompletnie niewyróżniającą się produkcją, która od tworzenia interesujących postaci woli marne i oklepane dowcipy.
Znane serialowe twarze, jak Jay R. Ferguson, Camryn Manheim czy Sara Gilbert, nie są w stanie uczynić z "Living Biblically" produkcji, którą dałoby się szczerze polecić. Jedyna dobra wiadomość to taka, że premiera miała słabą oglądalność w Stanach. Może nawet na CBS serial powinien pochwalić się choć minimalnym poziomem, aby zyskać aprobatę widowni. [Michał Paszkowski]
"Final Space" – serial TBS
Błyskotliwe, zaskakujące, ostre, zabawne – miłośnicy telewizyjnych kreskówek nie mają na co narzekać, bo w ofercie animowanych komedii łatwo znaleźć prawdziwe perełki. "Final Space" nie będzie jednak kolejną z nich. Serial TBS to wtórna i nudna produkcja, która nie oferuje absolutnie niczego szczególnego w czasach, gdy nie wystarczy już tylko sypać banalnymi żartami na lewo i prawo.
Choć zapowiadało się nieźle, bo internetowy serial autorstwa Olana Rogersa cieszył się na tyle dużą popularnością, że o prawa do emisji jego telewizyjnej wersji walczyło kilka stacji. Wygrał TBS, przy wsparciu Conana O'Briena, który został jednym z producentów, a do udziału w przedsięwzięciu udało się przyciągnąć jeszcze kilka znanych nazwisk, choćby Davida Tennanta czy Freda Armisena. Do teraz nie rozumiem, co oni wszyscy zobaczyli w tej historii.
Głównym bohaterem jest Gary (głosu użycza mu sam Rogers), stuprocentowy idiota, który przez swoją głupotę zostaje skazany na 5 lat więzienia na statku Galaxy 1, gdzie towarzyszą mu tylko roboty. Do czasu aż poznaje Mooncake'a – sympatycznego zielonego stworka, który w rzeczywistości jest potężnym zabójcą planet. Poluje na niego złowrogi Lord Commander (Tennant), a że Gary to w głębi duszy miły facet, zrobi wszystko, by ochronić swojego nowego przyjaciela.
W ten sposób rozpoczyna się historia, w której dzieje się mnóstwo niestworzonych rzeczy, a bohaterowie są rzucani po całym wszechświecie. Jakimś cudem to wszystko spływa jednak po nas jak woda po kaczce, a wyrzucane w błyskawicznym tempie dowcipy szybko zlewają się w jeden, monotonny ciąg z feerią barw, hałasów i eksplozji. Trudno tu kogoś polubić, jeszcze trudniej zaangażować się w historię, z której zapamiętałem głównie zaskakującą brutalność. Szkoda że tak wyszło, bo był tu potencjał na coś więcej. [Mateusz Piesowicz]
"The Looming Tower" – kolejne odcinki co tydzień na Amazonie
Kolejny po "Opowieści podręcznej" bardzo dobry serialu platformy Hulu – w Polsce dostępnie na Amazon Prime Video – który w pewnym sensie opisuje naszą rzeczywistość (geo)polityczną. Tyle że tutaj tematem nie są fikcyjne wydarzenia, a coś, co zdarzyło się naprawdę. "The Looming Tower", które oparte jest na nagrodzonej Pulitzerem książką Lawrence'a Wrighta, bada przyczyny ataku na World Trade Center z 11 września 2001 roku i pyta, czy tragedii nie można było uniknąć.
Teza stawiana przez twórców – że owszem, można było – wydaje się oczywista już po trzech odcinkach, w których zagłębiamy się w wewnętrzne sprawy dwóch amerykańskich agencji wywiadu, FBI i CIA. Historię rywalizacji o informacje wyraźnie pokazuje, że w kluczowym momencie zabrakło współpracy, przez co terroryści mieli ułatwione zadanie.
Serial cofa się do 1998 roku, do momentu ataku Al-Kaidy na afrykańskie ambasady USA, by następnie pokazywać kolejne błędy, które popełnili Amerykanie. Oglądamy je z perspektywy kilku agentów, których postacie mają odpowiedniki w rzeczywistości. Peter Sarsgaard z "The Killing" wciela się w tego, który postawił na swoim, choć nie miał racji – nieprzyjemnego, apodyktycznego Martina Schmidta z CIA. Jeff Daniels z "Newsroomu" gra jego dokładne przeciwieństwo, Johna O'Neilla z FBI, który z pasją rzucał się ratować świat nawet tam, gdzie jego jurysdykcja nie sięgała. Oprócz tego na ekranie przewija się cała masa osób, które skądś znamy, np. Bill Camp z "Długiej nocy", rewelacyjnie prowadzący przesłuchanie w 3. odcinku.
"The Looming Tower" nie jest ani dziełem wybitnym, ani czymś przełomowym. To solidny dramat, osadzony w świecie szpiegów i polityków, który ogląda się bardzo dobrze, bo jest po prostu solidnie zrobiony. A ponieważ do sprawnie napisanego scenariusza i wyśmienitej realizacji dochodzi rewelacyjna obsada, serial naprawdę może się podobać i wciągać, jak "Homeland" w najlepszych czasach. Minus pełne fajerwerków twisty – tutaj zobaczycie tylko historie, które napisało prawdziwe życie. [Marta Wawrzyn]