Nudy w kosmosie. "Final Space" – recenzja nowego serialu animowanego
Mateusz Piesowicz
1 marca 2018, 20:00
"Final Space" (Fot. TBS)
Kosmiczne przygody pociesznego idioty, przesympatycznego zielonego stworka i ich barwnych przyjaciół. Na papierze "Final Space" prezentowało się ciekawie. Jak jest w rzeczywistości?
Kosmiczne przygody pociesznego idioty, przesympatycznego zielonego stworka i ich barwnych przyjaciół. Na papierze "Final Space" prezentowało się ciekawie. Jak jest w rzeczywistości?
Jak to często bywa – znacznie gorzej. Ale nie da się ukryć, że sam pomysł był wyglądał ciekawie. Podobnie musieli myśleć szefowie kilku stacji (m.in. Comedy Central, Fox i FX), które ponoć stanęły w wyścigu o to, by "Final Space" trafiło właśnie do nich. Ostatecznie animowana komedia Olana Rogersa, wcześniej istniejąca tylko jako serial internetowy, została produkcją TBS-u, w czym spory udział miał Conan O'Brien.
Został on nie tylko współproducentem, ale także przyciągnął do projektu innych, jak showrunnera Davida Sacksa ("Simpsonowie", "Trzecia planeta od słońca") i sporo znanych aktorów użyczający tu swoich głosów, m.in Davida Tennanta, Freda Armisena czy Stevena Yeuna. Po obejrzeniu trzech odcinków, na usta ciśnie mi się pytanie: skąd ten cały szum?
Bo "Final Space", choć przyzwoicie zrobione, w żaden sposób się nie wyróżnia na tle niesamowicie pomysłowych współczesnych kreskówek w stylu "Ricka i Morty'ego". Jeśli już doszukiwać się jakichś analogii, to bardziej w kierunku "Futuramy" w wersji "mniej". Mniej błyskotliwej, mniej zabawnej i mniej zapadającej w pamięć. To ostatnie określenie idealnie pasuje również do tutejszego głównego bohatera – Gary'ego (przemawia głosem samego Olana Rogersa) – którego znacie doskonale, nawet jeśli nie oglądaliście serialu.
Gary to drobny cwaniaczek i stuprocentowy głupek, który próbując poderwać dziewczynę, przypadkiem doprowadza do solidnych rozmiarów katastrofy. Za to zostaje skazany na 5 lat więzienia, a raczej samotni na pokładzie statku Galaxy 1, gdzie jego towarzyszami są komputer pokładowy HUE (Tom Kenny), irytujący robot imieniem KVN (Fred Armisen) i jeszcze kilka mniej istotnych maszyn. Naszego bohatera poznajemy jednak w dramatycznych okolicznościach, gdy dryfuje w przestrzeni kosmicznej, czekając, aż skończy mu się tlen.
Co dokładnie się stało, dowiecie się później, o ile tylko będziecie jeszcze mieli na to ochotę. A nie jest to pewnik, bo do tej pory serialowi nie udało się przykuć mojej uwagi na tyle, bym podczas 20-minutowych odcinków przynajmniej kilka razy nie zerkał na zegarek. Trudno się jednak temu dziwić, skoro najciekawszą postacią w teoretycznie pełnym ich świecie, jest wydający urocze odgłosy ("chocli pop!"), mały, zielony stworek imieniem Mooncake (również Olan Rogers). Zaraz, kto?
Sympatyczna latająca kulka, na którą Gary przypadkiem trafia w kosmosie, jest tak naprawdę śmiercionośnym zabójcą planet, na którego poluje niejaki Lord Commander (świetny David Tennant – akurat jego warto posłuchać choćby przez chwilę), o którym wiadomo tyle, że to okrutnik jakich mało. Gary nie zamierza jednak zostawiać nowo poznanego przyjaciela na pastwę losu, więc łącząc siły m.in. z przerośniętym kotem i łowcą nagród Avocato (Coty Galloway), próbuje uratować Mooncake'a, robiąc jeszcze kilka innych rzeczy po drodze.
Jakich, nie ma specjalnego sensu wymieniać, bo "Final Space" to jeden z tych seriali, w których dzieje się tysiąc rzeczy na minutę, ale ostatecznie trudno stwierdzić, by prowadziły one do jakiegoś konkretnego celu. Raz bohaterowie są na statku, raz na jakiejś planecie. A to walczą o życie, a to się wydurniają. Ktoś goni za ciasteczkiem, a ktoś inny jest brutalnie torturowany. Od czasu do czasu pojawia się zarys większej intrygi, ale znika chwilę potem przygnieciony kolejnymi monotonnymi żartami.
No właśnie, poziom dowcipu stanowi tu naprawdę spory problem, bo na razie jedynym pomysłem twórców jest zasypanie nas gagami tak gęsto, byśmy nie mieli czasu nad nimi rozmyślać. Raz na czas trafi się więc coś w miarę udanego, ale reszta zlewa się w nijaką całość. Trudno tu znaleźć wyróżniający się motyw czy choćby zalążek własnego stylu. Bo przecież nie da się takim nazwać absurdalnego poczucia humoru, które jest w takiej produkcji absolutnym minimum.
Nie lepiej idzie twórcom, jeśli chodzi o kreację postaci, na czele z tym nieszczęsnym Garym. Jasne, zdarza mu się być zabawnym, ale znacznie częściej irytuje, a zwykle jest po prostu kompletnie bezbarwny. Choć na drugim planie próżno szukać szczególnie udanych postaci, i tak każda z nich wydaje się lepszym wyborem do miana głównego bohatera niż Gary. Ten jest bowiem oklepanym do bólu typem fajtłapy, który w zamierzeniu powinien budzić sympatię pomimo swoich licznych wad. W zamierzeniu, bo w praktyce niewiele z tego wychodzi, a próby wzbudzenia jakichkolwiek emocji względem bohatera są płytkie i nieskuteczne.
To samo można powiedzieć o całym serialu, który tylko momentami sprawia wrażenie, jakby twórcy mieli nieco większe ambicje niż kosmiczne wygłupy. Problem w tym, że wrażenie jest krótkie i szybko znika w ferii barw, wybuchów i hałasów, które nie służą absolutnie niczemu. Poza banalną, wręcz dziecinną rozrywką. A chyba nie trzeba nikogo przekonywać, że "Final Space" do dzieci skierowane nie jest.
Szkoda jednak, że przypomina się o tym w najgorszy z możliwych sposobów. Nie inteligentnym humorem, aluzjami czy ciętymi dowcipami, ale groteskową przemocą. Nawet w czołówce mamy postać rozrywaną na pół. Nie mam bladego pojęcia po co, a jeśli jednak kryje się tym jakiś głębszy zamysł, to twórcy schowali go bardzo głęboko, na pierwszym planie stawiając tanie efekciarstwo – równie barwne, co zwyczajnie nudne.
Niewykluczone jednak, że takie podejście się im opłaci, bo przypuszczam, że serial bez większych problemów znajdzie swoich odbiorców (choćby wśród fanów internetowej twórczości Rogersa). Ale biorąc pod uwagę stojące za nim nazwiska i wysoki poziom, do jakiego przyzwyczaiły nas współczesne kreskówki, trudno traktować "Final Space" inaczej, niż jako rozczarowanie.