Nie można zabić wszystkich. "The Walking Dead" – recenzja 9. odcinka 8. sezonu
Mateusz Piesowicz
26 lutego 2018, 23:04
"The Walking Dead" (Fot. AMC)
Proszę państwa, stał się cud. Po raz pierwszy od bardzo dawna "The Walking Dead" wzbudziło we mnie jakieś emocje i nie były one negatywne. Przynajmniej nie wszystkie. Spoilery!
Proszę państwa, stał się cud. Po raz pierwszy od bardzo dawna "The Walking Dead" wzbudziło we mnie jakieś emocje i nie były one negatywne. Przynajmniej nie wszystkie. Spoilery!
Wyjaśnijmy sobie coś od razu, żeby potem nie było nieporozumień: powrót 8. sezonu "The Walking Dead" po zimowej przerwie nie był idealnym odcinkiem. Znajdzie się w nim równie dużo wad, co zalet, a całość raczej nie zagości w mojej pamięci na dłużej. Ale sam fakt, że po godzinie spędzonej w znacznej mierze w towarzystwie konającego Carla, nie mam ochoty jak najszybciej rzucić tego serialu w diabły, to znacznie więcej, niż się początkowo spodziewałem.
Nie ma co ukrywać – po zapowiedziach twórców, że "Honor" będzie emocjonalnym pożegnaniem z bohaterem, który towarzyszył nam od samego początku, szykowałem się na kolejną wyprutą z emocji i przeciągniętą w nieskończoność nudę, jakich przez lata zafundowano nam już całkiem sporo. I choć tandety w stu procentach uniknąć się nie udało, muszę przyznać, że główny motyw odcinka rozegrano bardzo przyzwoicie. A już na pewno wyszło lepiej, niż absurdalne rozwiązanie, które nieudolnie sugerował Robert Kirkman.
Na szczęście do niczego takiego nie doszło i "The Walking Dead" zdołało zachować przynajmniej jeden fundament swojego świata w nienaruszonym stanie. Zostaniesz ugryziony i umierasz, nie ma zmiłuj. Nie mam wprawdzie wątpliwości, że Chandlera Riggsa jeszcze zobaczymy w tej czy innej formie (sądząc po ilości listów, jakie napisał Carl, nie jesteśmy nawet na półmetku pożegnania), ale wystrzał, który usłyszeliśmy pod koniec odcinka, nie mógł być bardziej czytelny. Ku mojemu zaskoczeniu, okazał się też dość poruszający.
Bo nie będę kłamał, że podobnie jak w przypadku wielu widzów (większości?), nie pałałem do młodego Grimesa szczególną sympatią. Gdy więc poprzednim razem ujawniono jego przykre przeznaczenie, wzruszyłem ramionami i miałem nadzieję, że sprawa zostanie szybko doprowadzona do finiszu. Absolutnie nie oczekiwałem, że ostatnie chwile młodego bohatera wzbudzą we mnie choć minimalne emocje, a tu proszę. Począwszy od montażu w rytmie "At the Bottom of Everything", poprzez rozmowy z Judith, Michonne i Rickiem, aż do wspomnianego samobójstwa – niby nie było tu nic wyjątkowego, a jednak zadziałało. I nawet drewniane aktorstwo Chandlera Riggsa nie stanowiło specjalnego problemu.
Głównie dlatego, że polubiłem tę wersję Carla (nie, nie umierającą – aż tak złośliwy nie jestem), jaką nam tu przedstawiono. Chłopaka pogodzonego z losem i chcącego coś po sobie zostawić. Spokojnie podchodzącego do chorej rzeczywistości i dostrzegającego rozwiązania inne, niż siłowe. "Nie możesz zabić ich wszystkich" – mówi do swojego ojca i gdyby twórcy zostali tylko przy słowach, przyklasnąłbym im w pełni. No ale wiadomo, pewne rzeczy się nie zmieniają, więc i "The Walking Dead" nie mogło ni stąd, ni zowąd stać się subtelne.
Dostaliśmy więc po głowie znaną nam już z wcześniejszych odcinków cukierkową wizją świata idealnego, która okazała się marzeniami Carla. Słodko aż do przesady (dosłownie, nałożone na obraz filtry są wprost okropne), a wszystko doprawiono jeszcze Neganem uprawiającym ogródek. Dexter z karierą drwala się chowa. No ale miejmy nadzieję, że aż tak źle nie będzie i przynajmniej niektóre elementy Carlowego wyobrażenia pozostaną utopią. Swoją drogą, siwa broda Ricka też mogłaby się do nich zaliczyć, zdecydowanie nie wygląda w niej najlepiej.
Ale wracając do meritum, nie mam nic przeciwko zmianie w postawie bohaterów spowodowanej śmiercią i słowami Carla. Wyraźny kompas moralny jest w "The Walking Dead" potrzebny już od jakiegoś czasu, bo zabijanie dla zabijania stało się potwornie nudne. Jeśli więc Rick nie utonie we łzach, a cały wątek zostanie dobrze poprowadzony, może być znacznie bardziej udany, niż fatalna wojna, z jaką męczymy się i my, i scenarzyści od początku sezonu.
Inna sprawa, że wystarczy jeden fałszywy krok i cała fabularna układanka posypie się jak domek z kart. Już teraz musimy przecież wiele rzeczy brać na wiarę, ot choćby przemianę Carla, który w mgnieniu oka przeistoczył się z młodego zabijaki (czy on przypadkiem jeszcze niedawno nie chciał samodzielnie uśmiercić Negana?) w miłującą wszystkich oazę spokoju. Powiedzmy, że da się to kupić, przymykając oczy na wiele uproszczeń po drodze, ale pewnych granic nie należy jednak przekraczać. Tłumacząc to w tutejszym, łopatologicznym stylu: "nie możesz zabić wszystkich" – dobrze; Negan w ogródku – źle. Nie jestem pewien, czy twórcy ogarniają tę zasadę, ale na razie żyję w naiwnej wierze, że tak.
Za to z tym, że ani konsekwencja, ani logika nie są ich mocnymi stronami, pogodziłem się już dawno, więc kolejne dowody na ich brak, jakie dostaliśmy w "Honor", kompletnie mnie już nie zaskoczyły. Mniejsza o kule cudem omijające Carol i Morgana, choć stali na scenie, a strzelający do nich Zbawcy mogli się kryć na widowni – to norma. Gorzej, że bohaterem granym przez Lenniego Jamesa miota się ze skrajności w skrajność, nie tłumacząc tego nawet w minimalnie satysfakcjonujący sposób.
Po opanowanym Morganie nie zostało więc już nawet wspomnienie, a jego miejsce zajął człowiek, który wszystkich wymordowałby bez mrugnięcia okiem. Pewnie najlepiej własnoręcznie wyrywając z nich wnętrzności (akurat za tę uroczo bzdurną scenkę daję mały plusik, przynajmniej była charakterystyczna). Problem podobny jak w przypadku Carla, tylko w drugą stronę. Bohaterowie zmieniający swoje przekonania jak za pstryknięciem przełącznika stają się kolejną plagą serialu, a twórcy mają wyraźny problem ze znalezieniem skutecznego sposobu, by nadać ich postawom odpowiednią wagę.
Jasne, w przypadku Grimesa zadziałała śmierć, ale już moment, w którym Morgan stanął oko w oko z własnym okrucieństwem spaprano, byle jak łatając braki w charakterystyce bohatera za pomocą Henry'ego (Macsen Lintz). Źle wygląda takie pójście na łatwiznę, a nawet nie wspominam o wprowadzeniu do serialu kolejnego oklepanego wątku, czyli dzieciaka nierozumiejącego znaczenia śmierci. Wszystko to zrobiono z gracją słonia w składzie porcelany i jeśli taki styl zostanie utrzymany, nie wróży to dobrze kolejnym odcinkom.
Z drugiej strony, całościowo "Honor" pozostawia za sobą w miarę pozytywne wrażenie. Miano najlepszego odcinka w słabym sezonie wielkim wyróżnieniem nie jest, ale może to jakieś światełko w tunelu dla coraz mocniej pogrążającego się w marazmie serialu? Zaskakująco emocjonalne pożegnanie Carla, wreszcie umiejętne utrzymanie równowagi pomiędzy ckliwością, a akcją (szkoda że w tej zachowano nudny standard biegania i strzelania, ale nie można mieć wszystkiego), a nawet obdarzenie bohaterów konkretnym kompasem moralnym – to może być zwiastun lepszych czasów.
Ale oczywiście nie musi, wszak lada moment wróci cała masa postaci, które nie wnoszą do "The Walking Dead" absolutnie nic, a serial pewnie na powrót zatopi się w nijakości. Cudów przestałem się po nim spodziewać wieki temu, więc i teraz nie oczekuję wiele. Dobrze jednak wiedzieć, że twórców wciąż stać na odcinek, od oglądania którego nie bolą zęby. Ba, potrafią nawet rozwinąć bohatera, na którego od dawna nie mieli pomysłu! A że trzeba go było w tym celu uśmiercić? Może to powinna być dla nich jakaś wskazówka.
Kolejne odcinki 8. sezonu "The Walking Dead" w poniedziałki o godz. 22:00 na kanale FOX.