Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
25 lutego 2018, 22:02
"Most nad Sundem" (Fot. SVT1/DR1)
To nie był najlepszy tydzień w historii seriali (winne są igrzyska), ale kilka plusów udało nam się znaleźć. Doceniamy przede wszystkim satysfakcjonujące pożegnanie "Mostu nad Sundem", a gromy ciskamy w "Troję: Upadek miasta" od BBC.
To nie był najlepszy tydzień w historii seriali (winne są igrzyska), ale kilka plusów udało nam się znaleźć. Doceniamy przede wszystkim satysfakcjonujące pożegnanie "Mostu nad Sundem", a gromy ciskamy w "Troję: Upadek miasta" od BBC.
HIT TYGODNIA: Satysfakcjonujący finał "Mostu nad Sundem"
Po mocnym starcie różnie bywało z "Mostem nad Sundem" w 4. sezonie. Poszczególne wątki jak zwykle skomplikowanej sprawy kryminalnej łączyły się w dość naciągany sposób, niektórym brakowało konkluzji, inne wydawały się mocno naciągane. Z ulgą przyjęliśmy więc finałowy odcinek, który okazał się satysfakcjonującym zakończeniem sezonu, a przede wszystkim naprawdę dobrym pożegnaniem z całym serialem.
Zanim do niego doszło, dostaliśmy jednak podwójne rozwiązanie sprawy Tommy'ego w rolach głównych z Susanne i Brianem. Raczej bez zaskoczeń, ale sceny z Sagą uratowaną przez kamizelkę kuloodporną i postawionym na szali życiem Astrid swoje zrobiły, podnosząc odpowiednio ciśnienie. Zwłaszcza na tle scenek rodzinnych z tą ostatnią i Henrikiem – nie przekonywało mnie takie rozwiązanie jego wątku wcześniej i finał wiele tu nie zmienił, nawet mimo całej mojej sympatii do tego bohatera.
Co innego z Sagą, której twórcy obok atrakcji związanych ze śledztwem zafundowali wreszcie chwilę wytchnienia. Pozbycie się poczucia winy, szansa na prawdziwą relację z Henrikiem, a wreszcie symboliczne (darujmy dosłowność, ładnie wyszło) porzucenie dotychczasowej kariery i podróż w nieznane. Niby widzieliśmy już podobne zakończenia, ale bijący z tego, tak rzadki w "Moście nad Sundem", pogodny optymizm, wiele wynagrodził. A dla wypowiedzianych na koniec słów "Saga Norén" bez dalszego ciągu o policji w Malmö, warto było przetrwać wszystkie słabsze momenty sezonu. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Homeland" przyspiesza w "Rebel, Rebel"
Otwarcie 7. sezonu "Homeland" było trochę niemrawe, ale w 2. odcinku nastąpiło już przyspieszenie. I choć "Rebel, Rebel" nie był godziną pozbawioną wad i dziur fabularnych (z zaskakująco głupim błędem Carrie i nieszczęsną sekskamerką na czele), na tle seriali z tego tygodnia wyróżnił się pozytywnie. Co jest o tyle fajne, że mówimy o 7. sezonie! "Homeland" wciąż ma w sobie to coś, wciąż potrafi wciągać, zaskakiwać i sprawiać, że z niecierpliwością czekamy na ciąg dalszy.
Podczas gdy Saul Berenson przeszedł, przynajmniej oficjalnie, na ciemną stronę mocy, jego dawna podopieczna nadal samotnie walczyła z wiatrakami. Tym razem nie po odstawieniu leków, tylko po sugestii, że po tylu latach mogły przestać działać (ach, klasyka!). I nieważne, jaką bzdurę popełniła na początku i że sekskamerka to była przesada nawet jak na "Homeland" – perypetie naszej dalekiej od ideału heroiny, która przez własną głupotę znalazła się w matni, znów śledziło się z zapartym tchem. Bo wcale nie miałam pewności, że to się dobrze skończy.
"I'm CIA, motherf***er" nie tylko sprawiło, że odetchnęłam z ulgą, ale też zabrzmiało przepięknie – niemal jak "I am the FBI!" – bo to nie były puste słowa. Carrie w mig rozpracowała sytuację i porządnie dokopała internetowemu trollowi (Jordan Wood-Robinson z "The Walking Dead"), mszcząc krzywdy nas wszystkich, którzy w chwili zaćmienia ściągnęliśmy malware na dysk. A Claire Danes jak zwykle fenomenalnie to zagrała. I jeszcze dużo przed nią, bo zarówno odniesienie do Quinna, jak i nowa czołówka sugerują, że zdrowie psychiczne byłej agentki będzie w tym sezonie na pierwszym planie. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Artie nie chce pomocy w poruszającym odcinku "Na wylocie"
Środowisko zawodowych komików raczej nie zalicza się do szczególnie przyjaznych. Ba, do niektórych nie możesz się nawet dosiąść w barze, jeśli nie posiadasz odpowiedniego statusu, a zamiast przyjaznych gestów z ich strony należy się prędzej spodziewać szyderstwa i uszczypliwości. Tym bardziej wyróżnia się na tym tle Pete, którego szczerość, grzeczność i życzliwość wobec wszystkich dookoła wręcz biją po oczach.
Bywają jednak takie sytuacje, gdy nawet komicy okazują ludzkie odruchy, a występ na rzecz Wayne'a Federmana jest właśnie jedną z nich. I choć sam benefis był punktem kulminacyjnym odcinka, to już jego tytuł – "Artie" – wskazuje, że głównym bohaterem był ktoś inny. Zabawny, niechlujny, depresyjny, ale w gruncie rzeczy dający się lubić Artie Lange, okazał się tym, który nie pomógł choremu koledze. Palant? Nie, raczej tragiczna postać, która sama potrzebuje pomocy, ale nie chce jej przyjąć, raniąc przez to ludzi, którym naprawdę zależy.
Takich jak Pete, muszący się zmierzyć z sytuacją, w której pomimo szczerych chęci, niewiele może zrobić. "Na wylocie" często nurzało się w słodko-gorzkim klimacie, ale tutejsze zakończenie z bohaterem siedzącym w kościele i z trudem powstrzymującym bezsilny płacz przy dźwiękach "Fond Farewell" zapamiętam na długo. Piękna, poruszająca i bardzo smutna scena, podobnie jak wcześniejsza kłótnia z pogrążającym się w nałogu Artie'em – która mogła być z życia wzięta, bo w rzeczywistości Lange również zmaga się z uzależnieniem od narkotyków.
Właśnie za takie odcinki, w których lekkość i humor (żart o brodzie Pete'a, kolejne gościnne występy komików) potrafią niepostrzeżenie przejść w coś znacznie poważniejszego, uwielbiam ten serial. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "Troja: Upadek miasta", czyli nawet "Korona królów" wysiada
Nie pamiętam, kiedy widziałam coś równie okropnego jak pilot serialu "Troja: Upadek miasta", wypuszczonego pod marką BBC. Możliwe, że nigdy. Serial, opowiadający o wojnie trojańskiej, nie tylko w żaden sposób nie przedefiniowuje tego, o czym wszyscy uczyliśmy się do znudzenia w szkole, ale wręcz cofa produkcje historyczne o dobrych kilkadziesiąt lat, prezentując nieciekawą, jałową wersję historii, którą dobrze znamy.
Przede wszystkim kuleje scenariusz, który nie ma w sobie ani grama polotu. Historia jest do bólu odtwórcza – przez większość czasu czułam się, jakbym oglądała szkolne przedstawienie w trochę bogatszej wersji. Dialogi napisane i wygłoszone są tak, że ich słuchanie sprawia fizyczny ból. Sztywno wypadają odtwórcy głównych ról, z Louisem Hunterem (serialowym Parysem) i Jonasem Armstrongiem (czyli Menealosem) na czele.
A najgorsze jest to, że mówimy o serialu stosunkowo wysokobudżetowym – na każdy odcinek wydano średnio ok. 2 mln dolarów – i w ogóle tego nie widać! Pieniądze poszły na sceny walk, morze statystów i scenografię, zabrakło na najbardziej podstawowe sprawy. Scenarzyści chyba pracowali za darmo, innego usprawiedliwienia nie widzę. Aktorzy nie mieli czego grać i często też zostali fatalnie obsadzeni (nieszczęsny Parys). Nie raz, nie dwa uderzyło mnie, że makijaże wyglądają tandetnie. I jeszcze to szczucie cycem w chwilach największej nudy – czy naprawdę to jedyny sposób, żeby obudzić widza?
Serial miał być wielkim hitem nie tylko BBC, ale i Netfliksa – który ma wyłączność na dystrybucję międzynarodową – ale prawdopodobnie marnie skończy po jednym sezonie. I to nie tylko dlatego, że krytycy z całego świata go zmiażdżą. Publika też nie jest po jego stronie – tak fatalnych ocen na IMDb nie mają nawet najgorsze sitcomy CBS. Pozostaje zapytać, czemu BBC wydało tyle kasy na coś takiego. Jeśli już Brytyjczycy musieli tworzyć kostiumowe widowisko na poziomie "Korony królów", mogli zapytać Jacka Kurskiego, jak to zrobić niższym kosztem. [Marta Wawrzyn]