Na mieliźnie. Recenzja serialu "Troja: Upadek miasta"
Paulina Grabska
19 lutego 2018, 20:02
"Troja: Upadek miasta" (Fot. BBC)
Głowy dyrektorów i specjalistów do spraw treści w telewizjach parują. Wyścig o znalezienie nowej "Gry o tron" trwa, czasu coraz mniej, ale z grona kandydatów do tego miana właśnie z hukiem wypadł serial "Troja: Upadek miasta".
Głowy dyrektorów i specjalistów do spraw treści w telewizjach parują. Wyścig o znalezienie nowej "Gry o tron" trwa, czasu coraz mniej, ale z grona kandydatów do tego miana właśnie z hukiem wypadł serial "Troja: Upadek miasta".
BBC i Netflix połączyli siły, by zrealizować produkcję "Troja: Upadek miasta". Po pierwszym zwiastunie oraz zapowiedziach twórców, że mająca 3 tysiące lat historia zostanie pokazana w zupełnie nowy sposób, oczekiwania były wysokie. Pilot szybko sprowadza na ziemię. Zamiast wymazać złe wrażenia po "Troi" z 2004 roku (co zabawne, ze scenariuszem Davida Benioffa), tylko przywraca niesmak. Ewentualnie widok Brada Pitta w zbroi. Ale po kolei.
"Troja: Upadek miasta" rozpoczyna się sceną narodzin Parysa oraz krwawą wizją Kasandry. Szybki przeskok o 20 lat i oglądamy dorosłego Parysa, który zajmuje się stadem krów wraz z przybranym ojcem Agelaosem. Nieoczekiwanie główny bohater spotyka na swojej drodze trzy boginie: Afrodytę, Atenę i Herę. Musi zdecydować, która z nich jest najpiękniejsza. Każda oferuje łapówkę, ostatecznie wybór pada na Afrodytę. Ta obiecała Parysowi, że najpiękniejsza kobieta świata będzie należeć do niego.
Młodzieniec porzuca dotychczasowe życie i jedzie do miasta, gdzie trafia na pozostałych synów Priama. Królewska para rozpoznaje zaginionego syna i Parys, jako książę Aleksander, trafia na dwór. Jego pierwszą misją jest wyprawa do Sparty, gdzie odwiedza króla Menelaosa i jego piękną żonę Helenę. Parys i Helena zakochują się w sobie. Pierwszy odcinek kończy się na przyspieszonym wyjeździe młodego księcia do domu ze skrzynią o bardzo cennej zawartości…
Kiedy w 2018 roku tak szanowane przeze mnie przedsiębiorstwa jak BBC czy Netflix biorą na warsztat wojnę trojańską, spodziewam się, że pojawi się w niej dużo smaczków, nietypowa perspektywa lub cokolwiek, co sprawi, że sięganie po tę ograną opowieść będzie uzasadnione. Pierwszy z ośmiu odcinków "Troi: Upadku miasta" zapowiada bardzo nudną, rozdmuchaną i mimo wszystko konwencjonalną adaptację. Innowacji doszukać się można wyłącznie w jednej decyzji obsadowej: w Achillesa wciela się czarnoskóry aktor, David Gyasi. Taki wybór wywołał niemałe oburzenie wśród widzów, którego nie rozumiem i pewnie nie zrozumiem. Równie dobrze wszystkie role mogłyby zostać obsadzone w taki sposób, gdyby tylko aktorzy świetnie sprawdzili się w swoich rolach.
Tymczasem dawno nie widziałam tak nieudolnego castingu. Louis Hunter jako Parys jest kompletnie nietrafiony: nie ma w nim ani grama charyzmy, niczego przyciągającego. Wywołuje irytację, ale nie zamierzoną w stylu może pozwolić sobie na więcej, bo dopiero przyzwyczaja się do życia na królewskim dworze. Widać, że przy pisaniu tej postaci celowano w uroczego, aroganckiego młodzieniaszka, ale rezultaty są opłakane.
Jonas Armstrong, czyli Menealos, jest złoczyńcą do bólu papierowym. Bella Dayne to skok jakościowy w porównaniu z Diane Kruger w "Troi", ale to zasługa scenariusza, który potraktował tę postać łaskawiej. Aimee Ffion-Edwards (Sketch ze "Skins"!) w roli Kasandry zasługuje na o wiele lepsze sceny. Niestety w pilocie jej rola ogranicza się do leżenia w łóżku i/lub krzyku. David Threlfall i Frances O'Connor jako Priam i Hekabe robią co mogą, by ratować honor obsady, jednak są na ekranie zbyt rzadko, by mogli poprawić odczucia podczas oglądania.
Na każdy odcinek serialu "Troja: Upadek miasta" wydano 2 miliony dolarów. Lwia część budżetu poszła w sceny walk, morze statystów i dobrze odwzorowaną scenografię (dobór lokacji w RPA zasługuje na pochwałę). Ucierpiała obsada, gdzie aż prosi się, by dać choć jedno nazwisko pokroju Toma Hardy'ego w "Tabu" czy Kita Haringtona w "Spisku prochowym". Ogólnie mówiąc: aktora, który pociągnąłby całość jeśli nie talentem, to gorącym nazwiskiem.
Zamiast na rzeszę statystów, część budżetu można było przeznaczyć na bardziej sprawnych scenarzystów. W pilocie kluczowe sceny, takie jak rozstrzygnięcie sporu o najpiękniejszą boginię czy rozmowy Parysa z Heleną, są fatalnie napisane. Twórcy serwują nam natomiast aż dwie sceny oddawania moczu gdzie popadnie, dodajmy że przez tego samego bohatera. Kolokwialnie mówiąc, ktoś poważnie olał sprawę skonstruowania dobrej historii.
Showrunner David Farr ("Nocny recepcjonista") obiecywał, że w serialowej "Troi" bardzo zależało mu na przedstawieniu silnych, pełnowymiarowych postaci kobiecych. Z obietnicy nie wywiązał się, a przynajmniej nie w pilocie. Większość kobiet służy niestety w "Troi" do świecenia biustem.
Owszem, Helena jest tu kimś więcej niż tylko pretekstem do rozpoczęcia bijatyki. Nawet raz (!) pozwala sobie na wypowiedzenie własnego zdania. Jednak czuję duży zgrzyt, bo bohaterka decyduje się na ucieczkę dopiero gdy słyszy od Parysa: Jesteś kobietą i możesz podejmować własne decyzje. Pomyśl o sobie. Dopóki nie dostała przyzwolenia, nie mogła sobie na to pozwolić? Z drugiej strony, trudno podjąć decyzję o ucieczce z takim Parysem…
Ciekawsze od oglądania nowej produkcji BBC byłoby wygrzebanie książki telefonicznej z 1997 roku i szukanie numerów do koleżanek i kolegów ze szkoły, wybranie najdłuższej linii autobusowej w mieście, a następnie pojechanie do pętli i z powrotem ewentualnie ponowna lektura "Nad Niemnem". Nie ma za co.
Serial "Troja: Upadek miasta" zadebiutował 17 lutego na antenie BBC One. Jeszcze w tym roku serial trafi na platformę Netflix.