Świat w objęciach paranoi. "Homeland" – recenzja premiery 7. sezonu
Marta Wawrzyn
13 lutego 2018, 22:02
"Homeland" (Fot. Showtime)
Serial, który słynie z tego, że dobrze wie, co w międzynarodowej polityce piszczy, pozostaje w Waszyngtonie, by pokazywać tamtejszą rzeczywistość w mocno przerysowanej wersji. Uwaga na spoilery!
Serial, który słynie z tego, że dobrze wie, co w międzynarodowej polityce piszczy, pozostaje w Waszyngtonie, by pokazywać tamtejszą rzeczywistość w mocno przerysowanej wersji. Uwaga na spoilery!
Kiedy prezydentem w "Homeland" została Elizabeth Keane (Elizabeth Marvel), Demokratka wyglądająca jak lustrzane odbicie Hillary Clinton, wydawało się, że twórcy serialu po raz pierwszy przestrzelili i nic już nie uratuje 6. sezonu. Stało się jednak inaczej – pani prezydent-elekt wykonała w końcówce sezonu zwrot, o który nikt ją nie podejrzewał, stając się ucieleśnieniem największych amerykańskich koszmarów. W 7. sezonie ten kurs jest kontynuowany.
Keane, w "Enemy of the State" już zaprzysiężona jako prezydent USA, jest osobą mającą największą władzę w całym demokratycznym świecie i w rażący sposób tej władzy nadużywającą. Aż się prosi, żeby porównywać sytuację w "Homeland" do Ameryki Donalda Trumpa, ale bardzo szybko się okazuje, iż tej kobiecie bliżej do samego Franka Underwooda, tyle że napędzanego nie obsesyjną żądzą władzy absolutnej, a totalnym strachem.
Strach i paranoja to główne składowe obecnej sytuacji w "Homeland". I godzina wystarczyła, byśmy mieli okazję przekonać się, że obie strony reagują bardzo emocjonalnie, by nie powiedzieć histerycznie, nakręcając tylko spiralę absurdu. Prezydent Keane w praktyce zamieniła Stany Zjednoczone w republikę bananową, gdzie za przeciwstawienie się woli dyktatora czeka cię pluton egzekucyjny. Tutaj morderstwa popełnia się co prawda w rękawiczkach – nie tyle białych, ile lateksowych – ale, jak pokazuje dramatyczna końcówka odcinka, zagrożenie nie jest przejaskrawione ani tym bardziej wydumane przez takie osoby jak była agentka CIA Carrie Mathison (Claire Danes). Prezydent USA naprawdę wsadza do więzień i morduje swoich przeciwników – w ten czy inny sposób.
Porównywanie jej dokonań do działań prezydenta Trumpa byłoby mocno niesprawiedliwe (tak, dla Trumpa) i nikt tutaj bliższych związków między tą dwójką nie sugeruje. To, co sprawia, że nowe "Homeland" wydaje się aktualne, to stan wszechogarniającej paranoi, który zapanował w Waszyngtonie, i wiążąca się z nim specyficzna retoryka. Szaleństwo naszego świata w serialu zostało zwielokrotnione, do tego stopnia że zmagająca się z chorobą psychiczną Carrie znów wydaje się nie tylko najrozsądniejszą osobą pod słońcem, ale wręcz jedyną szansą na ratunek.
Dla jej siostry, Maggie (Amy Hargreaves) i szwagra Billa (Mackenzie Astin), u których pomieszkuje, Carrie może brzmieć jak wariatka. My wiemy, że znów ma rację i że czeka ją w tym sezonie nietypowa misja: uratować Amerykę przed jej własną prezydent, wrzucającą do więzień dziennikarzy i oficerów wywiadu, skazującą na śmierć własnych generałów (tu warto wspomnieć krótki, ale zapadający w pamięć występ Roberta Kneppera) i skutecznie przemieniającą kraj w Putinowską Rosję.
Bałagan, jakim tradycyjnie jest życie Carrie – mieszka u siostry, biega z obłędem w oczach, nie ma pracy, ma za to gigantyczne długi, trzyma broń w domu i na dodatek dla misji znów zostawia własne dziecko, do tego jeszcze wplątuje w swoje sprawy nastoletnią siostrzenicę Josie (Courtney Grosbeck) – to nic w porównaniu z tym, co się dzieje z krajem. Krajem, który była agentka planuje uratować, wynajdując haki, mające pogrążyć prezydent przez komisją senatora granego przez Dylana Bakera. I już w pierwszym odcinku okazuje się, że aby cokolwiek zdziałać, będzie musiała się dużo nabiegać, znosząc po drodze uwagi rodziny, traktującej ją niemal jak zbuntowaną nastolatkę. Dialogi w stylu "Zabierają nam wolność!!!"/"Przestałaś łykać leki?" to esencja nowego "Homeland".
Zmagająca się z tysiącem problemów osobistych heroina, ratująca świat równie skutecznie co Jack Bauer, zawsze była i pozostaje najmocniejszym punktem serialu. Gdyby nie jej nieprzewidywalność i obsesyjność, mielibyśmy zaledwie poprawny thriller szpiegowsko-polityczny. Z nią wszystko wydaje się od razu bardziej interesujące, zwłaszcza że już mieliśmy okazję się przekonać, jak szeroko zakrojona jest jej prywatna akcja przeciwko Keane. Carrie desperacko wykorzystuje wszelkie dostępne i niedostępne środki, by znaleźć coś, co pogrąży prezydent na zawsze. I zapewne dopnie swego, ale nie obędzie się bez zwrotów akcji i ofiar.
Pewnym zwrotem akcji – zapowiedzianym w zwiastunach – jest nowa rola Saula (Mandy Patinkin), który przejdzie na drugą stronę, by zostać doradcą prezydent ds. bezpieczeństwa narodowego. Nikt chyba nie ma wątpliwości, że Saul nie zrobi niczego niezgodnego ze swoim sumieniem i że będzie starał się przemówić ekipie Keane do rozsądku. Prędzej czy później on i Carrie zapewne zaczną działać razem.
Na potencjalnego sojusznika naszej agentki wygląda także Brett O'Keefe (Jake Weber), telewizyjny spec od teorii spiskowych, który nie jest już żadnym wariatem dążącym do zdyskredytowania liberalnej kandydatki – jest bohaterem, ściganym za mówienie głośno prawdy o działaniach Underwooda w spódnicy. I tak, jasne, że jego metody można kwestionować, a od takich tematów jak menopauza zdecydowanie powinien trzymać się z daleka, ale to nie zmienia jednego: w tym szaleństwie on brzmi całkiem rozsądnie.
Team składający się z prawicowego wariata i kobiety, której życie to walka z własnymi demonami, wydaje się największą szansą na to, że Ameryka z "Homeland" znów stanie się szanującym konstytucję państwem prawa. A co czeka nas po drodze? Nie mam pojęcia. Serial słynie z twistów, nagłych wybuchów i mocnych cliffhangerów, ale jednak łatwiej to sobie wyobrazić, kiedy osią fabuły są terroryści. Prezydent USA mordującą w każdym odcinku ludzi, niczym jakiś watażka, wyobrazić jest już trudniej. I choćby dlatego w 7. sezonie "Homeland" na pierwszy plan powinny wysunąć się intrygi i gry polityczno-szpiegowskie, toczące się w waszyngtońskim domku z kart.
Po jednym odcinku nie sposób przewidzieć dalszej fabuły, ale jedno da się powiedzieć na pewno: "Homeland" znów było w stanie uchwycić stan ducha nie tyle nawet narodu amerykańskiego, ile świata, nie odnosząc się bezpośrednio do żadnych konkretnych wydarzeń. Żyjemy w czasach niepewności, paranoi i różnego rodzaju szaleństw aplikowanych nam przez polityków jako lek na całe zło. Niezależnie od tego, kim jesteśmy, w co wierzymy i po której stronie barykady się znajdujemy, wszyscy mamy czasem prawo poczuć, że znajdujemy się już na krawędzi wytrzymałości. I produkcja telewizji Showtime potrafi ten nasz stan przekuć w absorbujący dramat, łączący w sobie cechy seriali różnych gatunków.
Dramat, który póki co wygląda w tym sezonie skromnie i kameralnie. Żadnych zamachów, żadnych końców świata, tylko ludzie u władzy i ich pokręcone intrygi. Jak "Homeland" utrzyma zainteresowanie widzów? Czy udowodni, że w "mniejszych" historiach tkwi wielka siła? Czy zamieni się w pełnokrwisty dramat polityczny? Tego wszystkiego dowiemy się najpóźniej wiosną. Na razie wypada tylko powiedzieć, że jak na weterana, który w poprzednich latach już kilka razy przeskoczył rekina, "Homeland" u progu 7. sezonu prezentuje się nie najgorzej.