Sekciarze i agenci. "Waco" – recenzja 1. odcinka nowego miniserialu z Taylorem Kitschem
Mateusz Piesowicz
25 stycznia 2018, 20:00
"Waco" (Fot. Paramount Network)
Jeszcze jedna poprawnie zrobiona prawdziwa historia rodem z lat 90. czy serial brutalnie obnażający prawdę o masakrze w teksańskim Waco? Na razie niestety bliżej tego pierwszego.
Jeszcze jedna poprawnie zrobiona prawdziwa historia rodem z lat 90. czy serial brutalnie obnażający prawdę o masakrze w teksańskim Waco? Na razie niestety bliżej tego pierwszego.
Kolumna samochodów pędząca przez teksańskie pustkowia zatrzymuje się przed niepozornie wyglądającą posiadłością pełną rodzin, kobiet i dzieci. Z wozów wyskakują uzbrojeni po zęby agenci i ruszają do drzwi, a rozpaczliwym krzykiem próbuje ich powstrzymać nieznajomy mężczyzna. Padają strzały. Jest 28 lutego 1993 roku, a funkcjonariusze Biura ds. Alkoholu, Tytoniu i Broni Palnej (ATF) rozpoczęli właśnie nalot na Mount Carmel Center w Waco – siedzibę sekty zwanej Gałęzią Dawidową.
Tak zaczęły się tragiczne w skutkach wydarzenia, które przeszły do historii jako oblężenie Waco. Tak samo zaczyna się też miniserial o nich opowiadający, zaraz potem robiąc jednak spory krok wstecz, by przedstawić nam jak najszerszy obraz wszystkich okoliczności sprawy, która do dziś budzi mnóstwo pytań i wątpliwości. Premierowa godzina 6-odcinkowej produkcji autorstwa braci Drew i Johna Ericka Dowdle ("No Escape") jest więc tylko wprowadzeniem, z którego trudno wyciągać daleko idące wnioski – mimo wszystko pewne rzeczy są już widoczne.
Choćby fakt, że twórcy bardzo starają się zachować w tym wszystkim obiektywizm, nie chcąc narzucać widzom jednego punktu widzenia. Takie podejście było zresztą wyraźne już na etapie scenariusza. Ten powstał bowiem na podstawie dwóch biografii: "A Place Called Waco", autorstwa Davida Thibodeau, jednego z członków sekty; oraz "Stalling For Time: My Life As An FBI Hostage Negotiator" Gary'ego Noesnera, negocjatora z ramienia FBI. Nie trzeba chyba nikomu wyjaśniać, że obydwie prezentują nieco inny punkt widzenia tych samych spraw.
Podobnie próbuje czynić serial, który podzielono na dwie części, z dwoma głównymi bohaterami. W pierwszej przyglądamy się sekcie i jej liderowi, Davidowi Koreshowi (Taylor Kitsch). W drugiej natomiast obiektem zainteresowania są ATF i FBI oraz ich sposób działania obserwowany z punktu widzenia wspomnianego już Gary'ego Noesnera (Michael Shannon). I wbrew pozorom, to właśnie amerykańskie agencje rządowe są tu, przynajmniej na początku, pod większym ostrzałem niż ich cel.
"Waco" jest bowiem nie tyle sensacyjną historią polowania na obłąkanego przywódcę sekty, co opowieścią o tym, jak wiele błędów z obydwu stron konfliktu doprowadziło do tragicznych rezultatów. Podejście równie ambitne, co niebezpieczne, bo łatwo przy nim zostać oskarżonym o próbę wybielenie postaci, która zdecydowanie na to nie zasługuje. Takiej jak David Koresh.
Jak serial sobie z tą kwestią poradzi, dopiero zobaczymy – na razie można powiedzieć, że twórcy podchodzą do swojego bohatera z ostrożnością, ale i sporym zainteresowaniem. Bo kim właściwie jest człowiek, dla którego tłum, nieraz dobrze wykształconych ludzi, zdecydował się porzucić dotychczasowe życia? Prawdziwym cudotwórcą, lekko nawiedzonym, ale w gruncie rzeczy niegroźnym religijnym przywódcą, czy niebezpiecznym psychopatą i zwyrodnialcem?
Na początku trudno go w ogóle podejrzewać o to ostatnie, bo Koresh nijak nie przypomina karykaturalnych czarnych charakterów. Bawi się z synem, wygłasza pełne pasji kazania, potrafi dotrzeć do zupełnie obcych ludzi, a nawet śpiewa we własnym cover bandzie. Świetną robotę wykonuje Taylor Kitsch, który ukryty za bujną grzywą i wielkimi okularami mógłby łatwo popaść w przesadę. Zamiast tego gra skromnie, stopniowo budując swojego bohatera w drobnych scenach, gestach i słowach. Te z czasem zaczynają przed nami odsłaniać jego coraz mroczniejsze oblicze, choć ciągle bliżej mu do niejednoznacznego charakteru, niż człowieka wymuszającego u swoich wyznawców bezwzględny posłuch i oskarżonego m.in. o pedofilię.
Stąpa więc "Waco" po bardzo grząskim gruncie, a ostateczna ocena serialu będzie w dużym stopniu zależeć od tego, jak potraktuje swojego bohatera dalej. Na razie bowiem rzuca tylko półsłówkami, nie wyjaśniając nawet za bardzo istoty funkcjonowania Gałęzi Dawidowej. Choć gromadzenie zapasów broni i amunicji to raczej jasna deklaracja. A już na pewno na tyle zauważalna, by na działalność grupy zwróciło uwagę ATF.
W tym miejscu w grę zaczyna wchodzić druga część serialu, w premierowym odcinku sprowadzona właściwie do wątku pod tytułem "rozsądny negocjator kontra niesłuchający go przełożeni". Gary Noesner jest tu przedstawiony jako jedyny trzeźwo myślący człowiek, stawiający kompromis i negocjacje ponad siłowe rozwiązania. Konflikt pomiędzy obydwiema postawami naszkicowano grubą kreską, dorzucając jeszcze trochę polityki (przerzucanie się odpowiedzialnością między rządowymi agencjami) i zepchniętą już całkiem na margines wzburzoną opinię publiczną.
O ile w historii Koresha jest miejsce na wątpliwości, tutaj twórcy pozbywają się ich niemal od razu. Perspektywa brutalnego i bezmyślnego wymiaru sprawiedliwości jest narzucana już podczas pierwszej akcji FBI, a potem tylko się ją pogłębia. Nie twierdzę, że to błędne podejście, ale czy przypadkiem nie wypacza pierwotnego założenia serialu o obiektywizmie? Twórcy mówili przed premierą, że chcieli opowiedzieć tę historię z punktu widzenia "tych dobrych". W porządku, ale może jednak po stronie władz przydałoby się ich więcej, niż jeden rozsądny funkcjonariusz w całym FBI i ATF razem wziętych?
Wiele pod tym względem mogą zmienić kolejne odcinki, gdy obydwa główne wątki zetkną się bezpośrednio, ale na ten moment widzę w "Waco" kiepsko rozłożone proporcje. Bardzo delikatne traktowanie Koresha, przy jednocześnie ostrym podejściu do władz kieruje bowiem nasze sympatie ku postaci, która owszem, powinna fascynować swoją osobowością, ale nie na takim poziomie. Było nie było, mówimy o człowieku, o którym, łagodnie rzecz ujmując, wiele dobrego powiedzieć się nie da.
Jest to oczywiście wszystko do odwrócenia. Łatwo sobie wszak wyobrazić, że zaraz poznamy zupełnie inne oblicze Davida Koresha i postępowanie FBI stanie się bardziej uzasadnione. Mam na to nadzieję, bo "Waco" nie zasługuje na bycie wygładzoną historią choćby ze względu na swój potencjał obsadowy. Tacy wykonawcy jak Andrea Riseborough i Paul Sparks (grający członków sekty, małżeństwo Schneiderów) albo Rory Culkin (David Thibodeau) wręcz proszą się o coś więcej do zagrania niż kilka prostych scen i oby twórcy im to umożliwili.
O całej reszcie (są tu również m.in. Melissa Benoist, Julia Garner i Shea Whigham) nawet nie wspominam, bo w pierwszym odcinku służyli tylko za tło i to raczej niezbyt rozbudowane. Jeśli natomiast "Waco" chce zostać czymś więcej, niż tylko poprawnie zrealizowaną produkcją, musi się w to tło zagłębić. Rzucenie hasłem, że nikt w tej historii nie był bez winy to za mało. Chciałbym tę niejednoznaczność zobaczyć na ekranie i to po obydwu stronach barykady, a to jak na razie tylko pobożne życzenie.