Korpo-koszmar. "Corporate" – recenzja nowej komedii od Comedy Central
Mateusz Piesowicz
19 stycznia 2018, 22:02
"Corporate" (Fot. Comedy Central)
Korporacja. Piekło na ziemi, które wyssie z ciebie duszę, wpędzi w depresję i obedrze z przejawów człowieczeństwa. Żart to już mało odkrywczy, ale jak udowadnia "Corporate", nadal nieźle działa.
Korporacja. Piekło na ziemi, które wyssie z ciebie duszę, wpędzi w depresję i obedrze z przejawów człowieczeństwa. Żart to już mało odkrywczy, ale jak udowadnia "Corporate", nadal nieźle działa.
Komedie biurowe czy inne kręcące się wokół miejsca pracy dobrze znacie, podobnie jak motyw wielkiej (i niemal zawsze złowrogiej) korporacji, zamieniającej ludzi w maleńkie trybiki ogromnej machiny. To teraz wyobraźcie sobie serial łączący jedno z drugim, będąc ostrą satyrą na współczesność i nihilistyczną komedią przedstawiającą rzeczywistość w krzywym zwierciadle. Oto "Corporate" – produkcja, która pocieszy każdego przygniecionego codziennością korposzczura, że zawsze może być gorzej.
Brzmi to dość przygnębiająco, ale spokojnie, serial Comedy Central całkiem skutecznie bawi, o ile tylko kupicie jego specyficzne poczucie humoru. Dzieło Matta Ingebretsona, Jake'a Weismana (którzy grają też główne role) oraz Pata Bishopa jest przerysowaną wizją tego, jak wygląda praca w gigantycznej korporacji. Takiej, która stopniowo miażdży indywidualność, tworząc z szeregowych pracowników szarą masę beznamiętnych zombie.
W "Corporate" jest nią Hampton DeVille, która zgodnie ze swoją dewizą ("We Make Everything") ma szeroki zakres działalności. Począwszy od zdrowej żywności, przez farmaceutyki i sprzęt AGD, aż po przemysł zbrojeniowy. Nasi bohaterowie, Matt i Jake, to menedżerowie niższego szczebla, czyli swego rodzaju gorszy sort wśród lepszego sortu. W teorii mają pod sobą masę ludzi o jeszcze mniejszym znaczeniu, w praktyce są tymi, dla których zawsze brakuje bajgli na spotkaniach.
Obydwaj doskonale zdają sobie sprawę ze swojej nieistotności i godzą się z losem, choć podchodzą do niego nieco inaczej. Podczas gdy Matt zachował jeszcze resztki naiwnej wiary w to, że praca go dokądś zaprowadzi i przejawia ludzkie uczucia, Jake jest już stuprocentowym cynikiem. Różnice pomiędzy bohaterami wybrzmiewają w ich codzienności, która na razie nie układa się w żadną większą fabułę, będąc raczej zbiorem dowcipów o korporacyjnej rzeczywistości i celnych komentarzy na jej temat.
Taki format może się oczywiście sprawdzać całkiem nieźle przez długi czas, o ile tylko twórcom przedwcześnie nie skończą się pomysły. Po trzech przesiąkniętych zgryźliwą ironią i pełnych czarnego jak smoła humoru odcinkach nie mam wrażenia, by temat został wyczerpany. A co ważniejsze, mam ochotę na więcej.
Nie przeszkadza mi nawet, że serial opiera się w gruncie rzeczy na jednym pomyśle: być tak cynicznym, jak tylko się da, wobec wszystkiego i wszystkich. Jeśli to nie Wasz typ poczucia humoru, radzę omijać "Corporate" szerokim łukiem, by uniknąć szeregu frustracji. Jeśli jednak nie wyobrażacie sobie dobrej zabawy bez ostrych docinków i nieustannego sarkazmu, poczujecie się jak u siebie. Zwłaszcza że tego rodzaju dowcip pasuje do tutejszej tematyki jak ulał. A to wcale nie jest regułą, wystarczy sobie przypomnieć niedawne "Alone Together", w duchu bardzo podobne do "Corporate", gdzie nihilistyczny humor gryzł się jednak z całą resztą.
Tu tego problemu nie ma, bo bezduszne korporacje i mroczne żarty świetnie się komponują. Twórcy zdają sobie z tego sprawę, biorąc sytuacje, które znamy z prawdziwego świata, inteligentnie je wykoślawiając i rozciągając do absurdalnych rozmiarów. Jest wywołujący ogromny skandal tweet, jest rząd spiskujący z korporacją w celu wywołania wojny, są pozbawieni moralności biznesmeni zarabiający na śmierci i cierpieniu oraz mnóstwo innych, mniej spektakularnych spraw, które są tu bezlitośnie i nieraz okrutnie wyśmiewane. Trudno więc nie powstrzymać uśmiechu, choć jak zawsze, gdy kpina ma jakieś odbicie w rzeczywistości, towarzyszy mu gorzki posmak.
Bardziej niż dużych spraw, dotyczy on jednak Matta i Jake'a tkwiących w niemal kafkowskiej rzeczywistości Hampton DeVille. Otoczeni przez pogrążonych w chronicznej depresji i pozbawionych chęci do życia ludzi, wykonujący bezsensowne zadania oraz w pełni świadomi tego, że dla swoich przełożonych (John i Kate grani przez Adama Lusticka i Anne Dudek) są tylko bezosobowymi narzędziami. W takich okolicznościach nie dziwi fakt, że uciekają w wisielczy humor – podobnie jak cały serial, który posępnymi żartami w stylu statystyki średniej liczby samobójczych myśli na pracownika rzuca od niechcenia. I robi to w tak naturalny, sprytny i nienarzucający się sposób, że te ani nie nudzą, ani nie męczą, pomimo powtarzalności i zrozumiale ciężkiego charakteru.
Można to wręcz uznać za mały cud, bo serial będący dokładnym przeciwieństwem podnoszącej na duchu historii, na zdrowy rozum powinien szukać jakichś sposobów na przełamanie dominującej konwencji. "Corporate" nie idzie jednak na żadne kompromisy, nawet nie próbując uciekać w stronę sztucznej słodyczy czy pozytywnych emocji kryjących się pod warstwą beznadziei. Pod nią jest po prostu kolejna i następna, i jeszcze jedna.
Nawet społeczny komentarz, który wydaje się tu oczywisty, nie jest taki, jak można by się spodziewać. W nielicznych momentach, gdy powszechną apatię i zepsucie rozjaśnia jakiś nikły promyk nadziei, twórcy brutalnie go gaszą, wbijając w ziemię i depcząc, dopóki nie zostanie po nim ślad, przypominając, że w korporacji nie ma miejsca na moralność. Gdyby tak do sprawy podchodził serial traktujący się poważnie, wyglądałoby to fatalnie – tutaj jest wprost perfekcyjnie dobijająco.
Także dlatego, że twórcy zadbali o warstwę realizacyjną, nurzając wszystkie kadry na przemian w nijakich, biurowych kolorach i szarościach oświetlonych światłem jarzeniówek. Sztuczność i schematyczność świata biją po oczach. Nie ma w nim miejsca na kreatywność czy indywidualność, które tolerowane są tylko w ściśle określonych warunkach. Ot, choćby wtedy, gdy swój talent możesz wykorzystać do stworzenia idealnej prezentacji w PowerPoincie. A potem ładnie się uśmiechnij i wróć do szeregu.
Nawet najlepiej skonstruowana i przedstawiona monotonia nie może jednak działać zbyt długo. Jak więc udaje się twórcom powstrzymać widzów przed pogrążeniem się w totalnej obojętności? Przede wszystkim błyskotliwymi wstawkami, które co jakiś czas przerywają biurową powtarzalność. W pierwszym odcinku mamy cudowny montaż z bohaterami "na głodzie", w drugim genialną klamrę kompozycyjną, w trzecim zabawę konwencją i flirtowanie z horrorem – a wymieniam tylko największe, bo mniejszych niespodzianek jest po drodze więcej.
Na nudę nie można więc narzekać, bo "Corporate" zdecydowanie nie jest tym typem komedii, w której bohaterowie się schodzą i opowiadają dowcipy. Twórcy szukają trudniejszych rozwiązań, choćby w tym, że nie ograniczają się do Matta i Jake'a. Tych dwóch da się wprawdzie lubić (zwłaszcza Matta, bo Jake dość szybko zmienia się w postać graną na jednej nucie), ale dodanie wyrazistego drugiego planu tylko serialowi pomaga.
Na tym wybijają się przede wszystkim Lance Reddick, jako CEO korporacji, Christian DeVille, oraz Aparna Nancherla w roli Grace, specjalistki od HR. Pierwszy jest karykaturalnie złowrogi i pysznie przerysowany, czemu naturalny magnetyzm Reddicka dodaje wiarygodności – tak, to zdecydowanie jest facet, który może kierować pozbawioną skrupułów korporacją (ma nawet salę konferencyjną przypominającą tę z "Doktora Strangelove"!). Ona z kolei funkcjonuje jako swego rodzaju przyjaciółka naszych bohaterów i osoba, która sprawia wrażenie najbardziej "ludzkiej" w całej firmie. Czyli jest po prostu dobra w swojej pracy.
Tak jak twórcy "Corporate", wobec którego nie miałem żadnych oczekiwań i zostałem miło zaskoczony. Jasne, to wciąż prosta komedia, która nie należy do specjalnie oryginalnych i bazuje na banalnym założeniu, w żadnym aspekcie nie odkrywając Ameryki. Nie wywołuje też salw śmiechu, a raczej drobne uśmieszki pod nosem. Ma w sobie jednak tyle specyficznego uroku, pomysłowości i przewrotnej szczerości, że naprawdę warto ją sprawdzić.