Historia na haju. "Brytania" – recenzja historycznego widowiska z elementami fantasy
Mateusz Piesowicz
18 stycznia 2018, 22:03
"Brytania" (Fot. Sky Atlantic)
Perspektywa najbliższych miesięcy bez "Gry o tron" zapowiada się dla jej fanów przerażająco – potrzeba więc serialu, który pocieszy osieroconych widzów. Czy "Brytania" ma szansę nim zostać?
Perspektywa najbliższych miesięcy bez "Gry o tron" zapowiada się dla jej fanów przerażająco – potrzeba więc serialu, który pocieszy osieroconych widzów. Czy "Brytania" ma szansę nim zostać?
W 43 roku n.e. Imperium Rzymskie podjęło drugą próbę podboju terenów dzisiejszej Wielkiej Brytanii. Niemal sto lat po nieudanej kampanii Juliusza Cezara, legiony pod dowództwem Aulusa Plaucjusza ruszyły na Wyspy, by złamać opór tamtejszych Celtów i przyłączyć ich ziemie do imperium. Tyle historii rodem z podręcznika, reszta "Brytanii", serialowej koprodukcji Sky Atlantic i Amazona, to już czysta fantazja – głównie w warstwie fabularnej, choć i niesamowitości rozumianych całkiem dosłownie tu nie brakuje.
Bo serial, z którego na razie widziałem pierwszy odcinek, podchodzi lekką ręką nie tylko do faktów historycznych, ale i do rzeczywistości jako takiej. Nie jest to oczywiście żadnym zaskoczeniem, ale jeśli mimo wszystko spodziewaliście się opowieści mocno trzymającej się ziemi, to lepiej od razu porzućcie takie nastawienie. "Brytania" ma przede wszystkim zapewniać prostą rozrywkę, a to oznacza druidów pod wpływem, narkotyczne wizje, seks, przemoc i rubaszne żarty – czyli w gruncie rzeczy to samo, co mają do zaoferowania wszystkie seriale skrywające się pod historycznym płaszczykiem. No może poza narkotykami i druidami.
To bowiem dodatki jedyne w swoim rodzaju, które utwierdzają mnie w przekonaniu, że ani twórcy nie traktują swojego serialu zbyt poważnie, ani tym bardziej nie powinniśmy tego robić my. Choć początek jeszcze na to nie wskazuje, przedstawiając nam wspomnianego już generała Plaucjusza (David Morrissey) w całej okazałości – jako bezlitosnego przywódcę, który nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć swój cel. I cofać się wcale nie musi, bo jak się szybko okaże, wzbudzający grozę wśród przesądnych legionistów nieznany ląd, nie jest wcale taki straszny, na jaki wygląda.
Wszystko dlatego, że zamieszkujący go Celtowie są akurat zbyt zajęci walką ze sobą nawzajem, by zwracać uwagę na tysiące uzbrojonych po zęby i świetnie zorganizowanych najeźdźców. Rzymianie przybywają więc, jak po swoje, masakrując kogo trzeba, a resztę zabierając do niewoli. Lekki, łatwy i przyjemny podbój?
Nie do końca, bo oprócz zwykłych Celtów, trzeba się będzie zmierzyć również z siłami, których już tak łatwo pokonać się nie da. Te zaś utożsamiają druidzi – tutaj nie tyle kapłani, co wręcz czarnoksiężnicy mający kontakt ze światem podziemnym, widzący przyszłość, potrafiący manipulować ludzkimi umysłami i kto wie, co jeszcze. Jeśli dotąd nie porzuciliście myśli o historycznych realiach, to teraz jest dobra chwila.
Jak dokładnie będzie wyglądać starcie rzymsko-celtycko-druidzkie dopiero zobaczymy, bo na początku zajmujemy się głównie szykowaniem pod nie fundamentów. Poznajemy zatem głównych uczestników zabawy, jak potężnego druida Verana (ukryty pod toną trupiej charakteryzacji Mackenzie Crook) i z jakiegoś powodu wygnanego, choć nie mniej uzdolnionego Divisa (Nikolaj Lie Kaas), mającego szczególny pociąg do tonięcia w hipnotycznych wizjach oraz nacierania się martwymi zwierzętami. Jego ścieżki przetną się z losem Cait (Eleanor Worthington Cox), młodej dziewczyny rozdzielonej z rodziną i skazanej na szybkie dorastanie w nieprzyjaznym świecie. Brzmi znajomo? Pewnie, patrząc na tę dwójkę, obraz Aryi i Ogara przychodzi do głowy z automatu, a na tym podobieństwa się nie kończą.
Jeszcze więcej mamy ich w trzecim z wątków obecnych w premierowym odcinku, czyli historii wrogich celtyckich plemion dowodzonych przez królową Antedię (Zoë Wanamaker) i króla Pellenora (Ian McDiarmid). Są tam skomplikowane relacje rodzinne i jeszcze trudniejsze kwestie romansowe (kazirodczego związku brak, ale jest równie pokręcony odpowiednik), a za moment na pewno dojdą też spiski i zdrady. Zwłaszcza, że rzymskie niebezpieczeństwo się zbliża, a na przykład córka Pellenora, Kerra (Kelly Reilly), nie wygląda na taką, co będzie siedzieć z założonymi rękami i czekać.
Sami widzicie, że dzieje się w "Brytanii" sporo, więc teoretycznie na nudę nie powinniśmy narzekać. W praktyce jest gorzej, bo ponad godzinny odcinek zbyt często się dłuży, nie potrafiąc wzbudzić większych emocji, a pojawiające się tłumnie i szybko znikające postaci, nie dają się specjalnie zapamiętać. Więcej czasu spędzamy z Plaucjuszem, który jest jednak zbyt jednowymiarowy, by przykuć uwagę na dłużej (choć twórcy próbują go ubogacić opowieścią o… kurczakach – naprawdę!). Nieco lepiej wypadają Divis i Cait, których wątek nie odbiega wprawdzie od zgranej kliszy, ale broni się choćby chemią między aktorami.
Ma oczywiście "Brytania" czas, aby to naprawić i nie wykluczam, że tak się stanie, jednak póki co, to nie w poszarpanym (a czasem wręcz bełkotliwym) scenariuszu i standardowych bohaterach doszukiwałbym się elementów, które dają nadzieję, że coś z tego będzie. Prędzej w formie i rozwiązaniach realizacyjnych, które wręcz nie pasują do historii, jaką oglądamy. No sami przyznajcie, czy po ubranym w historyczne szaty widowisku fantasy spodziewalibyście się wyglądającej jak narkotyczny sen czołówki w rytmie "Hurdy Gurdy Man" Donovana?
Cóż, ja się nie spodziewałem, podobnie jak tego, że nie będzie to jedyny tak odjechany motyw w odcinku, który czerpie garściami z psychodelicznych klimatów. Rytuał inicjacji w noc przesilenia, tajemnicze kwestie w niezrozumiałym języku, wizje godne intensywnej sesji w towarzystwie halucynogennych grzybków – co to jest, serial kostiumowy czy jakiś pokręcony folk horror?
Mam wrażenie, że twórca "Brytanii", Jez Butterworth, sam nie jest do końca przekonany. Ewidentnie chciał opowiedzieć pełną rozmachu historię, odciskając jednocześnie na niej swoje artystyczne piętno i wygląda na to, że będzie w tej wizji spójny. Spójrzcie tylko na foto promocyjne na górze tekstu – nie przypomina Wam czegoś? Podejście na pewno odważne i bez wątpienia jedyne w swoim rodzaju, pytanie tylko, na ile udane? Bo stojąc w rozkroku między absurdalną wariacją na temat serialu historycznego, a poważną fabułą, można szybko skończyć jako ciekawostka i nic więcej.
Nie żebym był czarnowidzem, ale obawiam się, że właśnie taki los będzie pisany "Brytanii", która nową "Grą o tron" nie ma prawa zostać, bo to zupełnie inna skala. O ile produkcja HBO może traktować się poważnie, bo stoją za nią olbrzymie nakłady i możliwości, o tyle brytyjski serial musi się skupiać na tuszowaniu niedostatków w budżecie i liczyć na pomysłowość twórcy, która zawiodła ją w bardzo dziwne rejony. Takie, w których w jednej scenie można być brutalnym, ponurym i całkiem wiarygodnym dramatem, a zaraz potem szaloną jazdą wyglądającą, jakby cała ekipa się czegoś nawdychała, pozakładała zabawne stroje, pomalowała twarze i stwierdziła, że pora zrobić serial.
Na krótką metę to działa, bo mimo dłużyzn oglądałem pierwszy odcinek zaciekawiony tym, co jeszcze może się tu zdarzyć. W dłuższej perspektywie zostajemy jednak z typowymi wątkami, marnymi efektami specjalnymi i często kiepskim aktorstwem (Julian Rhind-Tutt, czyli serialowy Phelan, urwał się z kompletnie innej bajki), których nie wynagrodzi nawet najbardziej wymyślna forma. Mimo wszystko, chciałbym się mylić.
Cały sezon "Brytanii" będzie dostępny w HBO GO od 19 stycznia. Premiera w HBO 23 stycznia o 20:10.