Bijące serce Chicago. "The Chi" – recenzja premiery nowego serialu Showtime
Mateusz Piesowicz
10 stycznia 2018, 22:02
"The Chi" (Fot. Showtime)
Ludzkie dramaty, krótkie chwile szczęścia, pierwsze miłości i kolejne rozczarowania. Świat przedstawiony w "The Chi" może się wydawać daleki od naszego, ale to wszystko tylko pozory. Niezbędne spoilery.
Ludzkie dramaty, krótkie chwile szczęścia, pierwsze miłości i kolejne rozczarowania. Świat przedstawiony w "The Chi" może się wydawać daleki od naszego, ale to wszystko tylko pozory. Niezbędne spoilery.
Pełne nadziei, barwne i rytmiczne – pierwsze minuty "The Chi" sprawiły, że odżyło we mnie wspomnienie netfliksowego "The Get Down", nie zgadzały się tylko czasy i miasto, bo zamiast do lat 70. w Bronksie, trafiliśmy do współczesnego, chicagowskiego South Side. Nastolatek przemierzający ulice na rowerze, ściany pełne graffiti, bawiące się wśród tego dzieciaki, jakaś scenka obyczajowa i towarzyszący wszystkiemu Chance The Rapper to aż nadto, by rozpoznać klimat opowieści, z jaką będziemy mieć tu do czynienia.
Do czasu oczywiście, bo choć uliczną sielankę w tego rodzaju montażu (cały dzień zamknięty w kilkunastu przepięknych ujęciach) mógłbym oglądać bez końca, jasne było, że nie potrwa ona długo. W tym przypadku skończyła się wraz z odkryciem pozbawionego życia ciała na chodniku, które dla młodego Coogiego (Jahking Guillory) miało być początkiem kłopotów. Dla nas z kolei startem opowieści, która skrzyżuje ze sobą losy kilku mieszkańców South Side, owianej złą sławą dzielnicy Chicago.
Stamtąd właśnie wywodzi się Lena Waithe, twórczyni "The Chi", którą doskonale znacie jako autorkę scenariusza do genialnego odcinka "Thanksgiving" z 2. sezonu "Master of None". Tym razem swoje wspomnienia przełożyła na cały serial, dając nam drobiazgowy portret biednej dzielnicy wielkiego miasta, ale skupiając się przede wszystkim na jej mieszkańcach i czasem zwyczajnych, a czasem dramatycznych sytuacjach, w obliczu których zostali postawieni.
Tych drugich wcale nie ma więcej, ale to one są motorem napędowym opowieści i osią, która łączy wcześniej nieznajomych sobie ludzi. Takich jak Brandon (Jason Mitchell), brat Coogiego i aspirujący kucharz starający się zapewnić lepsze życie swojej dziewczynie, Jerrice (Tiffany Boone) i Emmett (Jacob Latimore), playboy, który musi stawić czoło atakującej z zaskoczenia dorosłości. Albo najmłodszy z tego grona Kevin (Alex Hibbert), dzieciak doświadczający pierwszych poważnych uczuć i stający na nogi alkoholik Ronnie (Ntare Guma Mbaho Mwine).
Na nich wyliczanka się nie kończy, ale nie będę Wam odbierał przyjemności poznania wszystkich z osobna, a także dostrzeżenia stopniowo coraz wyraźniejszej sieci powiązań pomiędzy nimi. Przed premierą miałem pewne obawy wobec mnogości wątków w "The Chi" i tego, czy twórcy zdołają okiełznać narracyjny chaos, jaki wyłaniał się z zapowiedzi. Tym większe było moje zdziwienie, gdy okazało się, że na ekranie w ogóle nie ma o nim mowy. Owszem, od wątku do wątku przeskakujemy bardzo swobodnie, ale ani przez moment nie poczujecie się zagubieni. Bo historia w "The Chi" toczy się naturalnym rytmem, tak samo jak życie mieszkańców South Side, w którym nie ma miejsca na udziwnienia.
Jest za to na autentyczną troskę, jaką wobec swoich bohaterów żywią twórcy, którą czuć z każdego kadru. "The Chi" to jeden z tych seriali, które nie są pozbawione wad, ale które łatwo się wybacza, bo widać, z jak bardzo osobistym projektem mamy do czynienia i jak wiele szczerych uczuć w niego włożono. Tutejsze Chicago to nie tylko miejsce akcji, a bohaterowie nie są ledwie fabularnymi pionkami przesuwanymi mechanicznie po szachownicy. To miasto naprawdę żyje, a ci ludzie są zarazem jego bijącym sercem, jak i skomplikowaną, niespokojną i targaną tysiącem różnych emocji duszą.
Postaciami, na których zaczyna nam zależeć od samego początku, nawet gdy jeszcze niewiele o nich wiemy albo gdy wcale nie robią dobrego pierwszego wrażenia. Bywają irytujący, a ich postępowanie czasem trudno w jakikolwiek sposób wytłumaczyć, ale zawsze są przy tym w stu procentach autentyczni, szybko stając się nam nadspodziewanie bliskimi.
Bo przyznaję, że nie oczekiwałem szczególnej więzi z mieszkańcami South Side, nawet pomimo tego, że telewizja dawała w ostatnich latach mnóstwo przykładów na to, że różnice kulturowe nie mają absolutnie żadnego znaczenia przy sprawach fundamentalnych (choćby w przypadku wspomnianego już "Master of None"). Tutaj jednak dochodziła jeszcze inna kwestia, a mianowicie Chicago, jedno z tych amerykańskich miast, o których powiedzieć, że nie cieszą się dobrą opinią, to nic nie powiedzieć. Stale rosnąca, choć już gigantyczna liczba przestępstw, najwięcej zabójstw w skali całego kraju, szalejące na ulicach gangi, korupcja, a do tego rasizm czy policyjna brutalność i brak jakiegokolwiek zaufania do władz – aż trudno uwierzyć, że to jedna z największych metropolii w Stanach, a nie jakiś Trzeci Świat.
Twórcy "The Chi" stanęli zatem przed nie lada wyzwaniem: jak realistycznie przedstawić swoje ukochane miasto, ukazując przy tym jego pozytywne oblicze? I czy takie w ogóle istnieje? Odpowiedź brzmi: tak, oczywiście. Aby się go dopatrzyć, trzeba jednak spojrzeć głębiej, niż w dramatyczne nagłówki w gazetach i kolejne szokujące statystyki. Za każdą z nich stoją przecież ludzie i ich tragedie, ale także codzienność, która bywa od nich bardzo odległa i… zwyczajniejsza. Twórcy serialu sięgnęli właśnie do takich historii, nie ferując wyroków i nie sięgając po słuszne, lecz puste hasła, zamiast tego starając się ukazać ten świat oczami ludzi, dla których jest on po prostu domem.
Takich jak Kevin, który jest przecież normalnym, dojrzewającym dzieciakiem. Co z tego, że otacza go brutalna rzeczywistość, skoro cały świat przysłania mu dziewczyna, dla której jest w stanie zrobić dosłownie wszystko? Albo Brandon, który wyrwał się z dzielnicy, w której dorastał i poczucia lojalności wobec niej, bo szuka czegoś lepszego i wcale nie czuje się z tego powodu winny?
Normalność przebija z każdego zakamarka "The Chi", jakby twórcy chcieli z całych sił uwolnić się od stereotypów. Także w wątku kryminalnym, który przecież aż się o te schematy prosi i momentami wydaje się nawet w nie wpadać. Wszak przekonanie, by nie ufać policji, bo i tak nic nie zrobi, jest tu na porządku dziennym, ale wcale nie otrzymuje potwierdzenia w faktach. Wręcz przeciwnie, stereotypy są tu obśmiewane, a jedyny gliniarz, którego dotąd bliżej poznaliśmy, detektyw Cruz, (Armando Riesco) to bardzo przyzwoity facet, który stara się tylko dobrze wykonać swoją pracę. A gdzie policyjna brutalność, a gdzie kolejne pociski w fatalny system?
Nie ma ich, bo "The Chi" w gruncie rzeczy w ogóle nie jest takim podejściem zainteresowane. Chce za to uczłowieczyć miejsce, które stało się synonimem wszelkiego zła, odsłaniając jego inną twarz. Nie poprzez jej upiększanie, lecz dostrzeżenie złożoności problemów trapiących Chicago. Tak samo skomplikowanych, jak życia jego mieszkańców, które mają dość własnych barw, by potrzebowały jeszcze podkręcania przy pomocy efekciarskiej przemocy.
Tej więc w serialu nie doświadczycie, choć bez innych, nieco tandetnych sztuczek już się nie obyło. Mamy więc kamerę zdecydowanie zbyt często zwalniającą w znaczących momentach, mamy fabularne klisze, które niekiedy się ze sobą gryzą (ulice rodem z "The Wire" spotykają emocje à la "This Is Us"), mamy też czasami nierówne aktorstwo (zwłaszcza u Jasona Mitchella). Ostatecznie jednak wszystko to schodzi na drugi plan, bo bohaterowie "The Chi", ich historie, obawy i żale, ale także niezachwiane nadzieje na lepszą przyszłość, rekompensują wszelkie niedociągnięcia.
Nie wiem, co przyniesie przyszłość ani dla nich, ani dla serialu (który może równie dobrze skręcić w stronę kryminału, co melodramatu, a najlepiej, żeby od obydwu trzymał się w bezpiecznej odległości), ale cieszy fakt, że mamy kolejną produkcję, która dostrzega znacznie więcej odcieni rzeczywistości, niż tylko biel i czerń.