Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
7 stycznia 2018, 22:01
"The End of the F***ing World" (Fot. Channel 4)
Największą niespodzianką mijającego tygodnia okazało się "The End of the F***ing World", które wygrywa ten weekend. Oprócz tego chwalimy m.in. "Lovesick", "McMafię" i "The Good Place", a ganimy Chrisa Cartera i Ryana Murphy'ego.
Największą niespodzianką mijającego tygodnia okazało się "The End of the F***ing World", które wygrywa ten weekend. Oprócz tego chwalimy m.in. "Lovesick", "McMafię" i "The Good Place", a ganimy Chrisa Cartera i Ryana Murphy'ego.
HIT TYGODNIA: "McMafia", czyli nasz nowy "Nocny recepcjonista"
Thriller z intrygą o globalnym zasięgu oraz przystojnym Brytyjczykiem w roli głównej? Nie, "Nocny recepcjonista" nie wrócił z 2. sezonem – mowa o kolejnym efekcie współpracy BBC z AMC, czyli serialu "McMafia", w którym zaglądamy za kulisy funkcjonowania nowoczesnej przestępczości zorganizowanej.>
Naszym przewodnikiem jest James Norton, wcielający się w Alexa Godmana, syna rosyjskiego mafioza, który zerwał z kryminalną przeszłością swojej rodziny, zakładając świetnie prosperującą firmę inwestycyjną. Wiadomo jednak, że sielanka długo potrwać nie może, więc nie minie wiele czasu, a okoliczności zmuszą go do zmiany zdania.
Wygląda to na uwspółcześnioną wersję historii Michaela Corleone i zapewne nią będzie, gdy w miarę rozwoju akcji Alex zacznie pokonywać kolejne szczebelki gangsterskiej kariery, ale twórcy nie ograniczają się tylko do niej. Równie mocno interesuje ich bowiem otoczka, w której pokazują sposób funkcjonowania międzynarodowej przestępczości, nieróżniący się niczym od modeli biznesowych legalnych firm. Nic zatem dziwnego, że bankier taki jak Alex, szybko się w tym świecie odnajduje.
Podobnie zresztą jak my, bo choć "McMafia" wygląda dość skomplikowanie, jest w gruncie rzeczy kolejnym telewizyjnym blockbusterem. Skrojonym tak, by historię dało się śledzić gładko, podczas podziwiania kolejnych widoków (tylko w pierwszych dwóch odcinkach zwiedzamy praktycznie pół świata) i wylewającego się z ekranu bogactwa. Do tego trochę akcji i napięcia, stopniowo rozwijająca się fabuła, kilka znanych twarzy i mamy serial, który powinien zadowolić wszystkich szukających rozrywki na więcej niż solidnym poziomie. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "The End of the F***ing World" – "Skins" spotyka "Pulp Fiction"
17-letni James (Alex Lawther z odcinka "Shut Up and Dance" z 3. sezonu "Black Mirror") jest psychopatą i bardzo chce zabić człowieka. Na swoją ofiarę wybiera bezczelną Alyssę (Jessica Barden z "Penny Black"), która wyróżnia się na tle innych nijakich rówieśników. "The End of the F***ing World", adaptacja komiksu Charlesa Forsmana, trafiła na Netfliksa kilka tygodni po premierze na brytyjskim kanale Channel 4 – i całe szczęście, bo dzięki temu ta perełka ma szansę na zaistnienie wśród szerszej widowni. 8 odcinków, z czego najdłuższy trwający 22 minuty, pozwala na obejrzenie całości w jeden wieczór.
Głównym bohaterom bliżej do "Urodzonych morderców" niż do "Kochanków z Księżyca", wpływy Quentina Tarantino pojawiają się w wielu momentach, jednak paradoksalnie w "The End of the F***ing World" nie mamy gloryfikacji przemocy. Pod warstwą czarnego humoru kryje się smutny portret dorosłych z problemami i poważnymi zaburzeniami, które mają wpływ na dzieciaki. Doświadczają one zarówno przemocy symbolicznej, jak i faktycznej. Ich perypetie są mocno przerysowane, ale otrzymujemy satysfakcjonujące wytłumaczenie, czemu dzieje się tak a nie inaczej.
Poza dwójką głównych bohaterów, w serialu na drugim planie błyszczy Gemma Whelan, czyli Yara Greyjoy z "Gry o tron"" Niespodzianką jest pojawienie się syna Nicka Cave'a – Earla. Produkcja ma wspaniałą ścieżkę dźwiękową – po seansie z pewnością będziecie chcieli posłuchać chociażby "Laughing on the Outside" w wykonaniu Bernadette Carroll. Otwarte zakończenie zostawia przyjemny niedosyt, a jeśli twórcy zdecydują się na kontynuację, bardzo chętnie poznamy dalsze losy Jamesa i Alyssy. [Paulina Grabska]
HIT TYGODNIA: "Lovesick", czyli cierpień młodego Dylana seria trzecia
Tyle czekania, a potem jeden dzień i już jesteśmy po całej 3. serii neteflixowego "Lovesick". Ten serial ma jednak to do siebie, że doskonale ogląda się w maratonowym trybie. Nowa odsłona poszukiwań miłości w wykonaniu czwórki przyjaciół nie zawiodła naszych oczekiwań, a wręcz wydała nam się nieco dojrzalsza od poprzednich.
Dostajemy oczywiście dalsze perypetie Dylana i Evie, którzy przez lata mijają się niczym żuraw i czapla. Twórcy nie poszli jednak na łatwiznę i tym razem przeszkoda okazuje się naprawdę poważna. Nowa dziewczyna Dylana, Abigail, to pełnowymiarowa, sympatyczna postać, z którą nietrudno się utożsamiać. Wybór, którego musi dokonać główny bohater "Lovesick", nie jest więc czystą formalnością, a tę opowieść ogląda się z dużym emocjonalnym zaangażowaniem.
W tym sezonie nie mniej ważny jest Luke, który kontynuuje drogę do zmiany swoich nawyków nałogowego podrywacza. A droga to kręta i pełna potknięć, która równocześnie bawią i skłaniają widza, by kibicował brytyjskiemu casanovie nawet mocniej. Doskonale wypada też postać Jonesy, która jako żeński odpowiednik Luke'a nieźle namiesza w jego życiu.
Na tle reszty trochę odstają wątki Angusa, któremu w 3. serii jeszcze wyraźniej przydzielono rolę zbioru żałosnych cech i decyzji. Jednak bez niego ta ekipa nie byłaby taka sama, a przecież nie tylko dla komedii romantycznej zasiadamy do oglądania "Lovesick", ale także dla interesującej, ciepłej opowieści o wspierających się młodych ludziach, którzy wspólnie uczą się podejmowania dobrych życiowych wyborów. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: "SMILF" kontra Woody Allen – świetny finał 1. sezonu
"Serce chce, czego chce. Nie ma w tym żadnej logiki". Ten cytat z Woody'ego Allena i czołówka stylizowana na jego filmy – dokładniej rzecz biorąc, wykorzystano utwór "Rhapsody in Blue" George'a Gershwina, który otwierał "Manhattan" – to początek odcinka, opowiadającego o traumie córki, wykorzystywanej seksualnie w dzieciństwie przez ojca. Odcinka bardzo jasno pokazującego, że Frankie Shaw solidaryzuje się z Dylan Farrow, adoptowaną córką słynnego reżysera, która oskarżyła go o molestowanie.
Dylan miała siedem lat, kiedy to się wydarzyło, i dokładnie tak samo było z serialową Bridgette, graną przez Shaw, dla której wydarzenie z dzieciństwa oznaczało piętno na całe życie. W finałowym odcinku 1. sezonu, "Mark's Lunch & Two Cups of Coffee", widzimy, jak próbowała sobie z tym poradzić mała Bridgette i jak sobie radzi obecna. W skrócie: nie radzi sobie wcale i jedyne, czego chce, to żeby ten facet – którego nie widziała od lat – spojrzał jej w twarz i przyznał, co zrobił. Co prowadzi do serii tragikomicznych zdarzeń i świetnej końcówki, w której staje się jasne, jak wielka jest miłość jej matki (Rosie O'Donnell), pomimo całego skomplikowania ich relacji.
Jeśli zastanawialiście się, co "SMILF" robi w gronie nominowanych do Złotych Globów, powinniście obejrzeć ten odcinek. Owszem, 1. sezon miał swoje lepsze i słabsze momenty, a przez większość czasu po prostu nie był aż tak dobry/interesujący/odkrywczy etc., jak mógłby być Ale niezwykły finał, w którym Frankie Shaw zabrała głos w ważnej sprawie i zrobiła to w tak pomysłowy i odważny sposób, to dobry powód, aby zainteresować się skromnym komediodramatem telewizji Showtime. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "The Good Place" wróciło w świetnej formie
Jak bardzo tęskniłem za bohaterami "The Good Place", uświadomił mi dopiero powrót serialu po zimowej przerwie i kolejna intryga nie do przewidzenia, jaką zafundował nam Mike Schur. Bo czy ktokolwiek mógł się spodziewać podobnego obrotu spraw, gdy zostawiano nas ostatnio z Michaelem i Shawnem?
Z pewnością nie, w końcu wyglądało to na cliffhanger idealny, po którym wszystko runie niczym domek z kart. Schur po raz kolejny zabawił się jednak z naszymi oczekiwaniami, rozgrywając całą sytuację w błyskotliwy sposób i układając scenariuszową zagadkę, w której znalazło się miejsce zarówno na Kierkegaarda, jak i absolutnie uroczy (choć z pewnością bolesny) roast, a nawet ponowną wizytę Dereka, którego nie spodziewałem się już zobaczyć.
Wszystko złożyło się na kolejny świetnie skonstruowany odcinek, w którym drobnych atrakcji było od groma (Zła Janet jako DJ-ka!), a na koniec i tak skradł go Ted Danson. Moment, w którym na twarzy Michaela pojawiają się szczere emocje to czyste komediowe złoto, podobnie zresztą, jak wcześniejsze, diaboliczne wcielenie bohatera. Więcej prosimy i to jak najszybciej! [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Jeszcze więcej mroku w "Moście nad Sundem"
Od finału 3. serii minęły ponad dwa lata, ale wreszcie ponura opowieść o szwedzko-duńskich śledztwach wróciła z nowym sezonem. I oczywiście doceniamy już na wstępie skomplikowaną sprawę kryminalną, którą zgłębiać będziemy w kolejnych odcinkach. Ale ukamienowanie ważnej urzędniczki zajmującej się imigrantami oraz wszelkie polityczno-społeczne uwarunkowania tej zbrodni musiały zejść na drugi plan wobec wydarzeń z życia naszych ulubionych skandynawskich policjantów.
Saga w więzieniu to widok co najmniej bolesny, a jej wszelkie trudności w komunikacji z innymi w takim otoczeniu musiały przybrać na sile. Niesprawiedliwie oskarżona o zabicie matki, pozbawiona pracy, która była sensem jej życia, zamknięta na małej przestrzeni z obcymi ludźmi i narażona na ataki z różnych stron bohaterka "Mostu nad Sundem" nawet z uniewinnienia nie mogła się długo cieszyć, a cios spadł z niespodziewanej strony. Ale nadal może w tym wszystkim liczyć na Henrika, a ich wspólna scena jak zawsze zachwyca.
U partnera Sagi sytuacja wygląda nieco lepiej, co prawdopodobnie oznacza tylko ciszę przed burzą. Walka z nałogiem, terapia, próba uwolnienia się od obsesji poszukiwania zaginionej rodziny – to wszystko może się w jednej chwili posypać wobec prywatnych i zawodowych wyzwań. Trudno na razie przewidzieć, czy jego nowy współpracownik, Jonas, będzie go wspierał czy wręcz przeciwnie, jednak póki co dobrze ogląda się na ekranie takie starcie dwóch skrajnych modeli męskości: machizmu i empatii.
To już niestety ostatni sezon "Mostu nad Sundem". Ale jeżeli utrzyma poziom pierwszego odcinka, to przez najbliższe tygodnie będziemy się mieli czym zachwycać. Prawdopodobnie wszyscy popadniemy przy tym w depresyjne nastroje, ale dla Sagi i Henrika na pewno warto zaryzykować. [Kamila Czaja]
KIT TYGODNIA: "9-1-1" – proceduralna porażka Ryana Murphy'ego
Gdy Ryan Murphy bierze się za procedural i jeszcze zaprasza do udziału kilku znajomych, należy się spodziewać czegoś innego niż zwykle. I rzeczywiście, "9-1-1" wyróżnia się na tle szeregu innych seriali o policjantach/strażakach/ratownikach itd., choć nie w taki sposób, w jaki powinien. Bo raczej nie o to chodzi, by po obejrzeniu odcinka po głowie ciągle przewijał mi się obraz Petera Krause siłującego się z wężem.
A to tylko jeden z niecodziennych widoków, jakie zaserwowano nam w pilocie "9-1-1" – w teorii serialowej petardzie zbudowanej na ciągłym napięciu i czystych emocjach, jakie towarzyszą pracy ludzi reagujących jako pierwsi w sytuacjach zagrożenia życia. Jest wśród nich operatorka tytułowego numeru alarmowego (w tej roli Connie Britton), jest kapitan straży pożarnej (Krause) i jego ekipa, jest sierżant policji (Angela Bassett). Brakuje za to ładu, składu i czegokolwiek, co sprawiłoby, że przestałbym patrzeć na ekran z wyrazem zażenowania.
Jasne, przedstawione tu sytuacje są oparte na faktach, ale co z tego? Twórcy czynią z nich wyścig absurdów, ubarwiając je dodatkowo schematycznymi wątkami osobistymi (problemy z alkoholem, rozstanie z mężem, chora matka) i bohaterami tak płytkimi, że uzależniony od seksu strażak wygląda na tle reszty jak szczyt scenariuszowego wyrafinowania. Nie wiem, może Murphy potrzebował przerwy od ambitniejszych projektów, może chciał wyśmiać telewizyjne klisze, a może po prostu przegrał jakiś zakład. W każdym razie szkoda, że efektem są takie seriale. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: Powrót "Z Archiwum X" i nowe absurdy Chrisa Cartera
"Wierzyłeś w bardziej absurdalne rzeczy" – rzuca Skinner do Muldera w jednej z pierwszych scen nowego sezonu "Z Archiwum X". I niestety, słowo "absurd" bardzo do tego odcinka pasuje. Po raz kolejny okazuje się, że odcinki z mitologią, czyli te zawierające kolejne rozwinięcia wątku spiskowego serii, są najsłabszym jej elementem. A może raczej coraz słabszym, bo przy starcie serialu wiele lat temu to akurat na nie wielu fanów najbardziej oczekiwało. Teraz sytuacja się odwróciła.
"My Struggle III" zaczyna się od resetu całej sytuacji z globalną epidemią. Reset jest w pewnym sensie niezbędny, bo trudno było sobie wyobrazić normalną pracę agentów Muldera i Scully w postapokaliptycznych realiach zarysowanych w poprzednim odcinku. Chris Carter zdecydował się użyć jednak najbardziej wyświechtanego narzędzia – wszystko było tylko wizją agentki Scully.
To jednak nie koniec. Ostatecznie okazuje się, że syn Muldera i Scully nie jest tak naprawdę ich synem. Chris Carter twierdzi, że ten plan był gotowy już 18 lat temu, ale z pewnych względów nie udało się go zrealizować. Niestety, trudno oczekiwać, by widzowie oraz przede wszystkim śledzący zwroty akcji dawni fani byli gotowi w to uwierzyć. To wszystko razem prowadzi do jednego wniosku: powrót "Z Archiwum X" to kit. Nie pomagają sztampowe dialogi i monologi Muldera, chociaż kilka scen – jak rozmowa Palacza ze Skinnerem czy Muldera z nieznanymi wcześniej członkami Syndykatu – rzeczywiście zapada w pamieć. Chyba jednak nie z powodów, które planował Carter. Bo piętrzące się absurdy sprawiają, że ten serial coraz niebezpieczniej zbliża się do granicy autoparodii.
Na szczęście – jak pisała Marta Wawrzyn po obejrzeniu kolejnych odcinków nowego sezonu, już bez głównego nurtu spiskowego, z "potworami tygodnia" – w następnych tygodniach serial ma wrócić do formy i pozytywnie nas zaskoczyć. Jest nadzieja, że po "My Struggle III" będzie już tylko lepiej, ale na razie "Z Archiwum X" dostaje od nas zasłużony tytuł kitu tygodnia. [Michał Kolanko]