Zoey Johnson idzie na studia. "Grown-ish" – recenzja premiery spin-offu "Black-ish"
Marta Wawrzyn
7 stycznia 2018, 15:31
"Grown-ish" (Fot. Freeform)
Inteligentny, ale wciąż mainstreamowy sitcom, który najlepiej wypada, kiedy uderza w moralizatorskie tony. "Black-ish" jest jedyne w swoim rodzaju, a "Grown-ish" ma wszystko, co trzeba, żeby iść w jego ślady.
Inteligentny, ale wciąż mainstreamowy sitcom, który najlepiej wypada, kiedy uderza w moralizatorskie tony. "Black-ish" jest jedyne w swoim rodzaju, a "Grown-ish" ma wszystko, co trzeba, żeby iść w jego ślady.
Wysłanie kogoś z ulubionych bohaterów na studia albo do nowego miasta to pomysł stary jak telewizyjne sitcomy. Autor "Black-ish", Kenya Barris, nie odkrył więc Ameryki, stawiając na "Grown-ish" – przeciwnie, wybrał sprawdzony sposób na przedłużenie życia stworzonej przez siebie marki.
Sposób sprawdzony – wystarczy chociażby przypomnieć "Bill Cosby Show" i "Inny świat" z Lisą Bonet – i jednocześnie taki, który sprawia, że nikt nic nie traci. Odtwórczyni roli Zoey Johnson, Yara Shahidi, to fajna, wyrazista dziewczyna, która spokojnie może pociągnąć własny serial, a jednocześnie oryginał aż tak nie ucierpi na jej odejściu. W końcu ona i tak nigdy nie była komediowym sercem "Black-ish", jej zniknięcie wiele nie zmieni. A co jeśli "Grown-ish" zostanie skasowane? Zawsze można znaleźć sposób na powrót Zoey do domu. Nikt tutaj za wiele nie ryzykuje.
I niestety ten brak ryzyka widać w pierwszych odcinkach. "Grown-ish" to w praktyce "Black-ish" w odmłodzonej wersji. Dokładnie tak jak w oryginale są więc rozmowy o rzeczach ważnych i charakterystyczna nutka moralizatorstwa, a dodatkowo pierwszy odcinek mocno inspiruje się filmem "The Breakfast Club". Widać, że to taki serial młodzieżowy, który ma ambicje, by być czymś lepszym i mądrzejszym niż większość popkultury skierowanej do nastolatków.
Nasza Zoey – dziewczyna z porządnego domu, która nigdy nie była specjalnie zbuntowana – zachowuje się więc na początku tak jak wielu pierwszoroczniaków, dopiero co spuszczonych ze smyczy. Imprezuje, popełnia głupie błędy, zarywa noce, przesypia wykłady i próbuje magicznych niebieskich pigułek. Jest w tym sporo przesady, ale też możemy zakładać, że córka Johnsonów nie zostanie narkomanką, tylko prędzej czy później zostanie przekonana przez okoliczności do wzięcia odpowiedzialności za popełnione głupoty. Tak byłoby w "Black-ish", tak będzie i w "Grown-ish".
Oba seriale zdecydowanie łączy ten sam ton i podobny typ humoru. Ale niestety na razie "Grown-ish", podobnie jak jego bohaterowie, wydaje się serialem mniej dojrzałym, mniej interesującym i również mniej zabawnym. Anthony Anderson jako narrator "Black-ish" przekazuje życiowe mądrości i smutne prawdy o braku równości w Ameryce w taki sposób, że często mimowolnie śmiejemy się z puent. To, co do nas mówi Yara Shahidi, kompletnie nie zapada w pamięć, co w tym samym stopniu wydaje się być kwestią mało odkrywczego scenariusza, jak i mniejszego doświadczenia komediowego młodej aktorki.
W efekcie tam, gdzie "Black-ish" błyszczy i wydaje się naprawdę celne – nawet jeśli mówi coś, co jest powszechnie znane – "Grown-ish" pozostaje nijakie i mało odkrywcze. Jak gdyby Kenya Barris miał do powiedzenia o dorastaniu w college'u niż o byciu czarnoskórym Amerykaninem. To w tym momencie główny problem spin-offu "Black-ish": myśli, że jest mądrzejszy i lepszy, niż jest naprawdę.
Drugim są młodzi bohaterowie, którzy na razie też nie zapadają w pamięć. Deon Cole rządzi, pokazując nową twarz dobrze nam znanego Charliego – idioty i profesora w jednym – z kolei Chris Parnell zaliczył kilka rewelacyjnych momentów jako dziekan do spraw studentów. Ale to nie oni mają być sercem i duszą nowego serialu, tylko młodsze pokolenie. Z tego zaś najbardziej charakterystyczna wydaje się być Francia Raisa jako Ana Torres, współlokatorka Zoey. Szczera rozmowa obu dziewczyn pod koniec drugiego odcinka była jednym z najlepszych momentów całej podwójnej premiery.
Drugi mój ulubiony moment to Breakfast Club 'a la "Grown-ish". W kilkuminutowej scenie, dziejącej się w sali wykładowej, po tym jak Charlie zostawił studentów samych w środku nocy, przedstawiono nam nowych znajomych Zoey i dobrze pokazano ich cechy charakterystyczne oraz konkretne lęki związane ze zmianą środowiska. Rozmowa tej gromadki miała co prawda ten sam problem co reszta serialu – wydawało jej się, że jest mądrzejsza, niż była naprawdę – ale przynajmniej dostaliśmy jakiś punkt zaczepienia i kilka powodów, aby zainteresować się tymi ludźmi.
Po dwóch odcinkach nie da się co prawda za wiele powiedzieć o postaciach granych przez Trevora Jacksona, Emily Arlook, Jordana Buhat, Lukę Sabbata, a także Chloe Bailey i Halle Bailey, ale jest nadzieja, że będzie lepiej, bo to dopiero początek. To sympatyczna grupa, z której może coś wyrosnąć na przestrzeni całego sezonu.
Wszyscy – biseksualna córka dziekana, nastoletni aktywista, młode celebrytki, miłośnik życia na haju i diler, który markowymi ciuchami przykrywa swoje pochodzenie – mają tę dobrą stronę, że wydają się być kopalnią problemów, o których będzie można robić poważne odcinki w stylu "Black-ish". "Grown-ish" ma więc bardzo duży potencjał, jeśli będzie chciało pozostać jak serial-matka i poświęcać sporo czasu na analizowanie tego, co gryzie konkretną grupę społeczną, w tym przypadku studentów, którzy w większości nie są ani biali, ani uprzywilejowani.
Nie sądzę, żeby "Grown-ish" kiedykolwiek miało stać się drugim "Dear White People" – zarówno pod względem poziomu satyry społecznej, jak i mocy, z jaką przedstawiane są palące problemy rasowe – ale też nie to jest tutaj celem. Celem jest kolejny sympatyczny serial środka, który będziemy traktować jak niezobowiązującą rozrywkę i który od czasu do czasu będzie nas zaskakiwać tym, jak dojrzale rozprawia się z ważnym tematem. To wszystko, czego jako wierna widzka "Black-ish" oczekuję od "Grown-ish" na tym etapie.
W przyszłości jednak dobrze by było, aby spin-off zyskał własny głos i stał się czymś więcej niż tylko mniej dojrzałą i nie aż tak zabawną wersją oryginału.