Bez ładu i składu, ale na ratunek! "9-1-1" – recenzja nowego serialu Ryana Murphy'ego
Mateusz Piesowicz
5 stycznia 2018, 20:02
"9-1-1" (Fot. FOX)
Są procedurale o policjantach, strażakach czy lekarzach, ale że Ryan Murphy to zapracowany człowiek, nie ma czasu się rozdrabniać. Zmieścił więc wszystkich w jednym serialu. Spoilery.
Są procedurale o policjantach, strażakach czy lekarzach, ale że Ryan Murphy to zapracowany człowiek, nie ma czasu się rozdrabniać. Zmieścił więc wszystkich w jednym serialu. Spoilery.
"9-1-1", nowa produkcja Ryana Murphy'ego i jego stałych współpracowników Brada Falchuka oraz Tima Mineara, od początku prezentowała się co najmniej dziwnie. Jakby twórca słynnych serialowych antologii pomiędzy jednym ambitniejszym projektem a drugim postanowił wcisnąć coś dla rozluźnienia. Najlepiej niezbyt skomplikowanego, w końcu terminy gonią, zaraz premiera nowego "American Crime Story", nie ma czasu na głębokie przemyślenia. A co takich nie wymaga? Procedural rzecz jasna! Wystarczy jeszcze tylko skrzyknąć kilku znajomych i możemy ruszać.
Pytanie przy "9-1-1" powinno brzmieć nie tyle, z jakim skutkiem udał się Murphy'emu skok na najpospolitszy telewizyjny gatunek, ale dlaczego w ogóle zrobił to sobie, widzom i gromadzie świetnych aktorów, którzy czasem wyglądają na kompletnie oszołomionych tym, że się tu znaleźli. W sumie trudno im się dziwić. Gdy zmieniasz status z człowieka nominowanego do Emmy i Złotych Globów na faceta, który siłuje się z wężem, masz prawo być lekko skonfundowany. To zdanie dotyczyło akurat Petera Krause, ale równie dobrze można je dopasować do Angeli Bassett czy Connie Britton.
Cała trójka firmuje swoimi nazwiskami serial, którego założenie jest do bólu banalne. Opowiada o ludziach, którzy reagują jako pierwsi przy każdego rodzaju wypadku i to od ich żelaznych nerwów oraz tempa w działaniu zależy ludzkie życie. Zaczyna się od telefonu na tytułowy numer alarmowy, przy którym czuwa Abby Clark (Britton), cierpliwie odbierając połączenia od osób skarżących się na ilość nuggetsów w zestawie, bo wiedząc, że gdzieś pomiędzy toną syfu jest ktoś, kto naprawdę może potrzebować pomocy. Ot, na przykład z powodu węża, ewentualnie spuszczonego w toalecie dziecka. Nie, naprawdę nie biorę tych przykładów z powietrza.
No ale zostawmy je na razie, wróćmy do naszych dzielnych ratowników. Bo gdy już Abby odbierze poważny telefon, przekazuje wiadomość dalej. Tam z kolei czekają kapitan straży pożarnej, Bobby Nash (Krause) oraz sierżant policji Athena Grant (Bassett), by ruszyć do akcji niezależnie od okoliczności. I oczywiście poświęcić się jej w stu procentach, odkładając na bok swoje problemy osobiste. Bo one nic nie znaczą, gdy zagrożone jest ludzkie życie! Wybaczcie emocje, staram się wczuć.
Albo przynajmniej podążać tokiem rozumowania scenarzystów, którzy wypchali tę historię taką ilością absurdalnych wątków, że aż nie wiem, od którego zacząć. Od Abby, która stanowczo przekonuje, że chora matka i rozstanie z chłopakiem to bardziej przytłaczające tragedie, niż walczący o życie chłopak, czy samobójczyni? A może od Atheny, która akurat przeżywa jakże oryginalną rodzinną dramę, bo jej mąż okazał się gejem? Jeśli Was to nie rusza, to macie jeszcze stare problemy alkoholowe Bobby'ego i jego seksualnie niewyżytego podopiecznego, Bucka (Oliver Stark), który wymaga tylko twardej ręki, bo w gruncie rzeczy to dobry chłopak jest.
Muszę przyznać, że "9-1-1" oglądałem z coraz większą konsternacją, im dłużej trwał pilotowy odcinek. Czy Ryan Murphy sobie z nas w jakiś wyrafinowany sposób kpi, czy on tak na poważnie? NBC pokazywało w latach 70. dość podobny serial zwany "Emergency!", może nie dostrzegam jakichś metatekstualnych nawiązań? Bo chyba nie chcecie mi powiedzieć, że z tym wężem, dzieckiem i całą resztą to tak serio, prawda?
Wygląda na to, że jednak tak. Jedynym wyjściem jest zatem próba kupienia konwencji, która prezentuje się jak przerysowana do granic możliwości wersja każdego innego procedurala. Ewentualnie enty odcinek takowego, w którym twórcom tak bardzo brakuje już pomysłów, że brną w największe absurdy, byle tylko utrzymać zainteresowanie widzów. Cóż, jest w tym jakaś metoda, bo o ile najczęściej procedurale po prostu śmiertelnie mnie nudzą, tutaj oglądałem do końca, nie dowierzając własnym oczom.
Bo o ile sztywne dialogi czy nadęte kwestie z offu to w tutejszym gatunku codzienność, która nikogo nie może dziwić, dopiero zestawiając je z wyścigiem galopujących przez ekran idiotyzmów, otrzymujemy pełny obraz tego, czym jest "9-1-1". Ktoś powie, że wszystkie historie (oprócz wspomnianych z wężem i noworodkiem była jeszcze dramatyczna akcja z włamywaczami) są prawdziwe lub przynajmniej oparte na faktach, więc to po prostu rzeczywistość przerasta moje wyobrażenia. Kompletnie nie w tym rzecz. Podstawą scenariusza jak najbardziej można uczynić absolutnie niebywałą akcję ratowniczą, lecz musi on spełniać jeden prosty warunek: trzeba ją wiarygodnie przedstawić. Serial FOX-a wiarygodny nie jest ani przez moment, sprawiając wrażenie lepszej komedii, niż trzymającego w napięciu dramatu.
Gdy świetni aktorzy wypowiadają z kamiennymi twarzami kretyńskie kwestie, trudno zachować powagę. Gdy siłują się z wężami lub uwalniają dzieci z odpływów, można się już tylko głośno zaśmiewać, zwłaszcza jeśli tonacja całej historii nie zmienia się ani na jotę. "9-1-1" posiada przyzwoite momenty i dość sensowne pomysły, które mogą jeszcze rozwinąć się w coś przyzwoitego, ale kompletnie nie ma wyczucia, co należy z nimi zrobić.
Co z tego, że nasza znajoma operatorka Abby na początku wyglądała intrygująco (niezły motyw zawieszenia, gdy rozmówca rozłączył się w chwili przyjazdu karetki), skoro jej problemy sprowadzono do paru zdań i przeskoczono do kolejnych? Albo Bobby, którego wewnętrzne zmagania ograniczono do spowiedzi (raz na tydzień, żebyście zrozumieli, jakie to straszne wątpliwości go dręczą), bo w środku akcji okazał się już bohaterem bez skazy. "9-1-1" nie ma czasu, by pochylić się nad swoimi bohaterami i dać rozwinąć skrzydła wykonawcom, ponieważ musi pędzić do przodu w szalonej narracji, by upchnąć w odcinku jak najwięcej niesamowitych wydarzeń.
Umiar to słowo, o jakim Ryan Murphy nie słyszał właściwie w żadnej swojej produkcji (z małymi wyjątkami), ale tutaj przekroczył w tym charakterystycznym wyolbrzymieniu wszelkie granice. Co innego wszak bombardować widzów niestworzonymi rzeczami w teledyskowym horrorze, a co innego kazać im zawiesić niewiarę w ponoć życiowym dramacie. Tym bardziej, gdy brakuje mu szczególnej ciągłości, bo kolejne wypadki są od siebie oderwane, a fabuła prowadzi nas zygzakiem od postaci do postaci. Właściwie jedynym bohaterem, który ma jakiś zarys koherentnej historii w pilotowym odcinku to Buck, ale nie jest ona ani zbyt interesująca, ani ekscytująca. Może to tylko ja, ale miałem jakiś problem, by utożsamić się z kolejnym zbudowanym na schematach narwańcem.
Być może łatwiej będzie w przypadku reszty, zwłaszcza biorąc pod uwagę ich aktorski potencjał, ale po tym, co zobaczyłem, mam poważne wątpliwości, czy jest sens czekać, aż serial coś z nimi zrobi. Bo "9-1-1" nie wydaje się w najmniejszym stopniu zainteresowane bohaterami, czyniąc głównym punktem programu odjechane akcje ratunkowe (już za tydzień dramat na kolejce górskiej!) i sprawdzając, kiedy ludziom się znudzi. Jeśli Wam to nie przeszkadza i szukacie procedurala odrobinę mniej oklepanego od reszty, to możecie zaryzykować. Przynajmniej się pośmiejecie. Żeby tylko nie było, że nie ostrzegałem.