Żaden odlot. "LA to Vegas" – recenzja premiery nowego serialu komediowego
Kamila Czaja
4 stycznia 2018, 16:02
"LA to Vegas" (Fot. FOX)
Zapowiadało się coś żenującego, a tu niespodzianka: pilotowy odcinek "LA to Vegas" z Dylanem McDermottem okazał się zaledwie nieszczególnie interesujący.
Zapowiadało się coś żenującego, a tu niespodzianka: pilotowy odcinek "LA to Vegas" z Dylanem McDermottem okazał się zaledwie nieszczególnie interesujący.
Pierwszy odcinek "LA to Vegas" miał świetną oglądalność (jak na obecne możliwości FOX-a), ale serc krytyków nie podbił. Jak wypada pilot tego serialu? Nie jest tragicznie, ale niestety nie jest też dobrze. Na początku odcinka na czarnym tle wyświetla się informacja: "Istnieją ludzie, którzy co weekend latają między LA a Vegas". Po chwili widzimy dopisek: "Oto ich historia". To równocześnie najkrótsze streszczenie, o czym jest serial, i jeden z lepszych gagów. "LA to Vegas" tą planszą równocześnie parodiuje poważne produkcje poświęcone ludzkim dramatom i wykazuje samoświadomość, że jest tylko błahą opowieścią. Niestety, po tym otwarciu na kolejne dobre sceny trzeba poczekać, a w sumie ma ich szczególnie dużo.
Pomysł na serial jest prosty. Towarzyszymy załodze samolotu linii Jackpot Airlines oraz pasażerom lecącym tymże samolotem na upojny weekend w Vegas – i z powrotem do Los Angeles. Poznajemy stewardesę Ronnie (w tej roli znana z "UnREAL" Kim Matula), jej kolegę Bernarda (Nathan Lee Graham), oraz pilotów, Alana (Amir Talai) i Dave'a granego przez największą gwiazdę w osadzie, czyli Dylana McDermotta ("Stalker", "Hostages", pierwsza seria "American Horror Story"). Poza tym ważną rolę pełnią stali pasażerowie, tacy jak hazardzista Artem (Peter Stormare), striptizerka Nichole (znana z "Młodego papieża" Olivia Mackilin) i Brytyjczyk Colin (Ed Weeks).
Jeśli komuś opisanie bohaterów etykietką "Brytyjczyk" czy "striptizerka" wydaje się płytkie, to ostrzegam, że tak właśnie póki co prezentowane są postacie w serialu. To niestety głównie zestawy stereotypów. O Ronnie wiemy, że chce dostać lepszą pracę i że jest impulsywna. Wiemy, bo powiedziano nam o tym w pilocie wiele razy. Bernard to jakby mniej urocza wersja Titusa z "Unbreakable Kimmy Schmidt". A Colin staje się obiektem wszelkich możliwych żartów z Brytyjczyków.
Ocena pierwszego odcinka, a docelowo całego serialu, w dużej mierze zależeć będzie pewnie od tego, czy kogoś bawi McDermott w roli bufonowatego pilota. Cóż, mnie nie bawi, a sceny z nim uważam za prawie najsłabsze. Prawie, bo jeszcze gorzej wypada Nathan Kress (znany głównie z "iCarly") w roli pasażera, który z zamierza wziąć ślub w Vegas.
Szkoda w większości dobrej obsady. Matula ma potencjał na główną rolę w czymś ciekawszym, a już Kether Donohue (Lindsay z "You're the Worst"), która w pilotowym odcinku pojawia się na drugim planie, zdecydowanie zasługuje na więcej. Żeby serial komediowy miał sens, powinien albo proponować odbiorcy miłych bohaterów, którym można kibicować, albo miłych znacznie mniej, ale w swoich grzechach jakoś interesujących. Ci z "LA to Vegas" póki co nie są ani szczególnie sympatyczni, ani wyjątkowo frapujący. Przykładowo duży nacisk położono w pilocie na potencjalny romans, ale nie wiem, czemu widz miałby się nim przejąć, skoro nie ma powodu zaangażować się w przejścia bohaterów, a sama fabuła to w większości banał.
Przy tak napisanych postaciach nawet niegłupie dialogi brzmią źle. A jest tu też sporo kwestii zwyczajnie słabych – choćby nieśmieszne żarty z prostytucji, alkoholizmu, angielskiego akcentu czy zabójstwa JFK. Trzeba przyznać, że twórcy nie poprzestają jednak na humorze rodem z CBS-u. Jest parę dowcipów rozplanowanych na cały odcinek, wracających w zaskakującym momencie, być może obliczonych też na kolejne odsłony serialu. Nie ratują jednak scenariusza, wręcz wydają się zbyt sterylne. Wszystko łączy się pięknie, a zdania wypowiedziane na początku odcinka mają puentę na końcu. Niby czysta robota – ale dość sztuczna.
Czy coś się w "LA to Vegas" na etapie pilota udaje? Sądzę, że pewien potencjał tkwi w zderzaniu cynizmu weteranów tej lotniczej trasy z poczuciem wyjątkowości pasażerów, którzy lecą do Vegas po raz pierwszy, sądząc, że ich przypadek jest niezwykły, a życie po weekendzie się odmieni. Dobrze wypada w tym zakresie Artem, żerujący na naiwności mniej doświadczonych podróżnych.
Podobały mi się też sceny wykorzystujące elementy lotniczej rutyny. Rozmowa Ronnie i Bernarda w czasie pokazywania procedur bezpieczeństwa została dobrze napisana i zagrana, podobnie jak komunikacja Ronnie z kabiną pilotów, kiedy możemy zobaczyć, że ta załoga dobrze się już zna. Właściwie im więcej absurdalnego humoru (jak dialog o saudyjskim księciu!), tym lepiej. To akurat nie dziwi, bo głównym twórcą serialu i scenarzystą pilota jest Lon Zimmet, który pisał odcinki takich perełek jak "Happy Endings" czy wspomniana "Unbreakable Kimmy Schmidt". Dziwi natomiast, że Zimmet, z takim portfolio, zdecydował się wypuścić ten niewyróżniający się niczym szczególnym pilotowy odcinek.
Przyznaję, że po trailerze "LA to Vegas" spodziewałam się czegoś bardziej żenującego. Tymczasem nie jest wcale aż tak źle, żeby trzeba się było wstydzić seansu. Ale równocześnie jest jednak nudnawo. Co więcej, trudno sobie wyobrazić, żeby pomysł z lataniem co tydzień do Vegas i z powrotem był materiałem na długofalowy telewizyjny sukces. Gdy Alan tłumaczy, czemu nie śmieje się z żartu Dave'a, mówi: "Słyszałem to jakieś 1200 razy". Skoro już w pilocie żarty zdają się skądś znajome, to czy za parę tygodni widz również nie będzie czuł, jakby słyszał je 1200 razy?
Jednoznacznego skreślania sitcomów po pilotowym odcinku (a czasem i po całym pierwszym sezonie) oduczyłam się na serialach typu "Cougar Town", "Parks and Recreation" czy "Community". Wyjątek robię czasem dla CBS-u. Nie powiem więc, że "LA to Vegas" stacji FOX na pewno nie rozwinie się w coś fajnego, jeśli dostanie szansę. Póki co jednak popatrzę z boku, jak potoczy się sytuacja. Wobec ogromnego wyboru świetnych komediowych seriali na oglądanie dalszych przygód załogi w tej powtarzalnej drodze do Vegas na razie po prostu szkoda mi czasu.