Witajcie w czarno-białym koszmarze. "Metalhead" – recenzja 5. odcinka 4. sezonu "Black Mirror"
Marta Wawrzyn
30 grudnia 2017, 21:02
"Black Mirror: Metalhead" (Fot. Netflix)
Odcinek-ciekawostka, służący tylko i wyłącznie udowodnieniu, że granice świata "Black Mirror" są nieskończone, czy jednak coś więcej? Przyglądamy się przedostatniej odsłonie 4. serii. Spoilery!
Odcinek-ciekawostka, służący tylko i wyłącznie udowodnieniu, że granice świata "Black Mirror" są nieskończone, czy jednak coś więcej? Przyglądamy się przedostatniej odsłonie 4. serii. Spoilery!
"USS Callister", "Hang the DJ", a teraz jeszcze "Metalhead". 4. sezon "Black Mirror" to najlepszy dowód na to, że uniwersum stworzone przez Charliego Brookera nie ma już żadnych granic. Możliwe są wyprawy w przestrzeń kosmiczną i to jeszcze w klimacie retro, specyficzne komedie romantyczne, prawie typowe skandynawskie kryminały czy też popcornowe horrory (o czym przeczytacie w kolejnej recenzji). Minimalistyczny, czarno-biały koszmar, osadzony w postapokaliptycznym świecie, musiał jednak wzbudzić kontrowersje, i to z dobrych kilku powodów.
Z opiniami, że to najsłabszy odcinek tego sezonu, absolutnie się nie zgadzam, ale muszę przyznać, że mój początkowy entuzjazm zdążył już opaść, głównie pod wpływem kolejnego seansu. To nie jest historia, którą da się z takim samym zainteresowaniem obejrzeć więcej niż raz. Paniczna ucieczka ubranej w srebrzysty płaszcz kobiety, o której nic nie wiemy, przed jakiegoś rodzaju mechanicznym "złym psem", wkręca tylko jeśli nie wiemy, jak to się skończy. I nie mówię o nieszczęsnym pudełku z misiami, którym oberwaliśmy na do widzenia, mówię o zaangażowaniu emocjonalnym w samym wyścigu, w którym stawką jest życie. Kiedy już tego elementu nie ma, bo znamy ostateczny los głównej bohaterki, ta bieganina niemiłosiernie się dłuży, choć mówimy przecież o najkrótszym odcinku "Black Mirror".
Ale nawet jeśli to przygoda na jeden raz, która prawdopodobnie nie byłaby dla mnie aż tak interesująca, gdyby nie czarno-biała stylistyka, "Metalhead" wciąż jest dla mnie jedną z najlepszych odsłon 4. sezonu, obok wspomnianej na początku dwójki. Odcinek, wyreżyserowany przez Davida Slade'a, mistrza zabawy kolorami chociażby w "Hannibalu", wygląda niesamowicie. Postapokaliptyczna pustelnia, w jaką przy pomocy kilku prostych sztuczek zamieniono zupełnie zwyczajny brytyjski krajobraz, nie przypomina niczego, co oglądałam w tym roku. Bo czarno-biały film w dzisiejszych czasach nie kojarzy się ze "Strefą mroku", tylko z pseudoartystycznymi, pretensjonalnymi obrazami niezależnymi, na których seanse przychodzi po kilka osób.
Charlie Brooker poszedł pod prąd, stworzył czarno-biały postapokaliptyczny koszmar, który nie ma aż tak dużych ambicji w warstwie fabularnej, i świetnie. Mamy odcinek-ciekawostkę, który udowadnia, że uniwersum "Black Mirror" jest nie tylko nieskończone, ale i zaskakujące pod każdym względem, a zabawa formą czasem może być celem samym w sobie. Kto bogatemu zabroni?
Z prościutką, minimalistyczną fabułą, sprowadzającą się do ucieczki przed zabójczym robotem na czterech nogach, też nie mam problemu. To prawda, że bardzo niewiele wiemy zarówno o samej Belli (Maxine Peake z "Teorii wszystkiego", absolutnie doskonała w tym teatrze jednej aktorki), jak i o całym świecie przedstawionym, ale czy rzeczywiście potrzebujemy więcej? Czy gdyby Charlie Brooker powiedział mi, że mechaniczne psy to zbuntowane, nowocześniejsze roboty Amazona, które przejęły kontrolę nad światem (taka była moja pierwsza myśl, ale wątpię, żeby miała związek z Brookerową wizją), a Bella, powiedzmy, jest pielęgniarką, ma męża, nastoletnią córkę i kiedyś lubiła grać w minigolfa, to faktycznie coś by się zmieniło? Poczułabym się usatysfakcjonowana i gotowa zainwestować więcej emocji w tę opowieść? Bzdura. Wszystko, co ważne, zostało powiedziane albo wprost, albo wynikło z kontekstu: Bella i jej znajomi podejmują się nieomal samobójczej misji, bo chcą pomóc dziecku jej siostry, które najwyraźniej umiera, w świecie, gdzie prawie już nie ma życia.
Tyle informacji w zupełności mi wystarczyło, żeby siedzieć przez 40 minut na krawędzi fotela i ściskać kciuki za powodzenie ucieczki nieznajomej w płaszczu w kosmicznym kolorze. Obserwowanie kolejnych sposobów na przechytrzenie zabójczego drania rzeczywiście mnie wciągnęło, do tego stopnia, że zaczęłam się zastanawiać, jak może wyglądać reszta tego świata i kim są ludzie, którzy przetrwali. Przypadek pary, do której domu udało się włamać Belli (i mechanicznemu psu też, z dziecinną łatwością) pokazał, że nie ma murów tak wysokich, by można było czuć się bezpiecznie. Jakim cudem główna bohaterka – najwyraźniej nie posiadająca nawet własnej broni na takie psy – przeżyła do tego czasu, i to jeszcze otoczona rodziną? Czy to jakaś grupka ludzi w stylu tych z "The Walking Dead"?
Nie wiem tego wszystkiego i właściwie nie chcę wiedzieć. Wiem za to, że zainwestowałam sporo emocji w ucieczkę tej kobiety, za którą jakimś cudem dawała radę nadążyć kamera. Wiem, że zachwycały mnie wszystkie obrazy, poczynając od zabójczej sceny w slow motion, rozgrywającej się na początku odcinka, poprzez sam wygląd mechanicznego psa – to był naprawdę ładny drań! – aż po te liczne momenty, kiedy elegancja formy mocno kontrastowała z drastycznością przedstawianych obrazów. Z minuty na minutę poziom koszmaru rósł, a jednak wciąż to był przepiękny odcinek. Zaś scena rozgrywająca się przy dźwiękach "Golden Brown" będzie dla mnie jednym z najbardziej charakterystycznych wspomnień z 4. sezonu "Black Mirror".
Ciężko przeżyłam marny koniec dzielnej bohaterki, która w innym świecie pewnie by mogła przetrwać dziesięć sezonów, i gdyby w momencie jej pożegnania z rodziną odcinek się zakończył, pewnie byłabym usatysfakcjonowana tą totalnie nihilistyczną historią. Misie na końcu były straszliwym zawodem, bo o ile poprzednie próby emocjonalnej manipulacji puściłam mimo uszu – a trochę ich było, bo przecież w nielicznych dialogach zdążyliśmy poznać rodzinę Belli oraz dowiedzieć się, że poświęca się dla umierającego dziecka siostry oraz że bardzo wszystkich kocha – o tyle ta wywołała już we mnie reakcję odwrotną od zamierzonej.
Zamysł zapewne był taki, aby pokazać ostatnie próby ratowania człowieczeństwa w świecie, w którym przestaje istnieć nie tylko człowieczeństwo, ale i człowiek. Ale samobójcza misja w celu zdobycia misia? No błagam… Bardziej niewiarygodnej bzdury nie dało się wymyślić. I nie mówcie, że ja też nie zachowywałabym się logicznie w obliczu apokalipsy. Brak logiki w sytuacji, kiedy wali się świat i ludzie reagują emocjonalnie, ma swoje granice. Miś leży daleko poza nimi, za to pasuje jak ulał do coraz bardziej tandetnych emocjonalnych manipulacji, którymi Brooker lubił posługiwać się od zawsze.
Ostatnią sceną "Metalhead" nieco w moich oczach stracił, ale nawet pomimo tej sceny i po dwukrotnym obejrzeniu – za drugim razem już bez żadnych emocji – muszę przyznać, że jest to jedna z najciekawszych odsłon 4. sezonu "Black Mirror". Mistrz w uderzania widzów po głowie okrutnymi diagnozami społecznymi tym razem zabrał nas w podróż do świata, w którym miał miejsce bunt maszyn – a więc coś, co zazwyczaj oglądamy w wielkich kinowych blockbusterach – i zrobił to w charakterystyczny, przewrotny sposób. Zamiast rozbuchanego widowiska, gdzie bohaterowie pełnią rolę służebną wobec efektów specjalnych, otrzymaliśmy kameralną, skromną opowieść, stylizowaną na stary film.
Nawet jeśli sama jej treść nie powaliła mnie na kolana, doceniam koncept, kreatywną formę i fakt, że Brooker z pomocą Slade'a zagrał na nosie tym wszystkim, którzy chcieliby, aby "Black Mirror" było wciąż "stare dobre". Brookerowskie pudełko gorzkich czekoladek – czy też mały festiwal filmowy, jak określił to swego czasu sam twórca – to dla mnie wciąż coś świeżego, zaskakującego i innowacyjnego, po prawie siedmiu latach od debiutu serialu.
To takie odcinki, jak "Metalhead", "USS Callister" i absolutnie cudowne "Hang the DJ", sprawiają, że ta formuła jeszcze żyje i ma się całkiem nieźle. Gdybym miała oceniać samą treść, trafność diagnoz społecznych i oryginalność opowiadanych historii, musiałabym uznać, że "Black Mirror" zaczyna się już lekko wypalać. I nic dziwnego, bo szalone tempo pracy, polegające na tworzeniu de facto sześciu niemal pełnometrażowych filmów na rok – każdy w innej stylistyce, z innymi aktorami, reżyserami i w innej lokacji – nie może pozostać bez konsekwencji dla ich jakości.
Ale pod względem formy serial Charliego Brookera prezentuje się bardziej okazale niż kiedykolwiek. Nie mogę nie podziwiać łatwości, z jaką brytyjski spec od nihilistycznych wizji żongluje konwencjami i korzysta z wszelkich dostępnych schematów, jak kinematografia długa i szeroka, raz je kontestując, a innym razem absorbując i przedefiniowując po swojemu.
Chcę więcej takiego "Black Mirror". Ale jednocześnie mam nadzieję, że dostanę je po dłuższej przerwie, na którą widzowie zasłużyli tak samo jak twórcy.