Pamięć prawie absolutna. "Crocodile" – recenzja 3. odcinka 4. sezonu "Black Mirror"
Mateusz Piesowicz
29 grudnia 2017, 22:03
Zimowa sceneria, morderstwo, śledztwo, nietypowa pani detektyw. Czy to nowy skandynawski kryminał? Nie, to "Black Mirror" przeniosło się na Islandię. Spoilery.
Zimowa sceneria, morderstwo, śledztwo, nietypowa pani detektyw. Czy to nowy skandynawski kryminał? Nie, to "Black Mirror" przeniosło się na Islandię. Spoilery.
Podróż przez gatunki z Charliem Brookerem trwa w najlepsze, bo w wyreżyserowanym przez Johna Hillcoata odcinku "Crocodile" zafundowano nam klasyczny kryminał, który pod koniec przeszedł w rasowy thriller. A to wszystko w otoczeniu zimowych, islandzkich krajobrazów, co od razu przywołuje na myśl skandynawski noir. Oczywiście twórca "Black Mirror" nie mógł opowiedzieć zupełnie zwyczajnej historii, zatem gatunkowe schematy są tu ubarwione przez technologiczny motyw, a wszystko kończy się doskonale nam znanym, ironicznym twistem. Ale po kolei.
Zaczynamy od pary beztroskich młodych ludzi. Impreza, używki, samochód – to nigdy nie jest dobre połączenie, nawet na opuszczonej drodze w biały dzień, na której jesteś tylko ty i samotny rowerzysta. Wiadomo, jak to się kończy, mniej przewidywalne są dalsze konsekwencje, bo takie z pewnością się pojawią. Nie zabija się przecież człowieka i nie pozbywa ciała, bez liczenia się z tym, że kiedyś to do ciebie wróci. Mia (Andrea Riseborough) zdawała sobie z tego sprawę już wtedy na mroźnym odludziu, w końcu do okrutnego planu wcale nie miała przekonania.
Warto sobie tę informację zapamiętać, bo oto przenosimy się w odległą o kilkanaście lat od tych wydarzeń przyszłość. Mia, tym razem już w nowej fryzurze, jest teraz uznaną architektką oraz szczęśliwą matką i żoną, która dawno zapomniała o wypadku. Niespodzianka, jej ówczesny towarzysz, Rob (Andrew Gower) nie zapomniał. Co więcej, gryziony wyrzutami sumienia jest gotów przyznać się do wszystkiego, rujnując tym samym perfekcyjne życie naszej bohaterki. Nie wygląda to na sytuację, która dla kogokolwiek się dobrze skończy.
Zwłaszcza że na horyzoncie pojawia się detektyw – jak wspominałem, nietypowa, bo w jej rolę wciela się Shazia, agentka ubezpieczeniowa grana przez Kiran Sonię Sawar, która przez większość czasu nie ma bladego pojęcia, że jest na tropie morderczyni. Wręcz przeciwnie, śledzi banalną sprawę o odszkodowanie, której bohaterami są automatyczny wózek z pizzą (ciekawa sprawa) i potrącony przez niego, przypadkowy mężczyzna. Przypadek to zresztą słowo klucz w "Crocodile", bo niczym w klasycznej Coenowskiej fabule (z różnych filmowych nawiązań przychodzących mi do głowy podczas seansu, "Fargo" wracało zdecydowanie najczęściej) wiąże on ze sobą nieznajomych i rozpoczyna ciąg zdarzeń, które układają się w groteskowy efekt domina.
A wystarczyło po prostu zasłonić hotelowe okno i nie spoglądać, co spowodowało hałas na ulicy, by do wielu tragicznych wydarzeń nigdy nie doszło. Jeden błąd, nadmierna ciekawość? Trudno sprowadzać postępowanie Mii tylko do nich, ale nie da się uciec od wniosku, że to właśnie te drobnostki doprowadziły bohaterkę do ostatecznej zguby. No i pewna świnka morska, ale o niej za chwilę.
Wcześniej trzeba jeszcze wspomnieć o sprytnym urządzeniu, które odegrało w całej historii kluczową rolę. Kryminał kryminałem, ale przecież "Black Mirror" nie obyłoby się bez futurystycznej technologii, czyż nie? Tutaj przyjmuje ona formę maszyny do wydobywania ludzkich wspomnień – jednak nie takiej, jaką możecie pamiętać z "The Entire History of You". Ta jest bowiem znacznie mniej dokładna, a jej efekty zniekształcone przez zawodną ludzką pamięć, emocje i subiektywne spojrzenie.
Shazia ma jednak na to swoje sposoby, dzięki którym, niczym wytrawny detektyw zbierający kolejne poszlaki, idzie po nitce do kłębka, nie spodziewając się tylko, co przy nim zastanie. I to właśnie obserwowanie jej przy pracy, jak wydobywa szczegóły z zeznań ofiary i świadków, jest najbardziej satysfakcjonującą częścią "Crocodile". Na tyle że nawet żałowałem, iż Charlie Brooker nie poświęcił się temu pomysłowi w stu procentach. Skandynawski kryminał z bohaterką tropiącą zbrodnię przy pomocy maszyny zbierającej wspomnienia i konfrontującą się z najbardziej wstydliwymi ludzkimi sekretami? Brzmi jak mój nowy ulubiony serial.
"Crocodile" obiera jednak inną ścieżkę, odstawiając ostatecznie agentkę ubezpieczeniową i jej śledztwo na bok, by wrócić do naszej głównej antybohaterki. Choć wcale nie mam przekonania, czy Mia Nolan na takie miano zasługuje. Bo muszę przyznać, że jej zachowanie jest tym elementem odcinka, z którym mam zdecydowanie największy problem. Rozumiem, że "Crocodile" ma swoje ograniczenia i zwyczajnie nie ma w nim możliwości, by zbudować równie wiarygodny portret psychologiczny, co w kilkugodzinnym serialu, ale rzucana tu od skrajności do skrajności kobieta staje się niestety groteskową parodią.
Wygląda to tak, że pełna wątpliwości bohaterka pozbywa się ich w mgnieniu oka, gdy tylko zagrożone staje się jej idealne życie. W porządku, można to uznać za działanie w afekcie, które jest jeszcze w miarę zrozumiałe. Ale to, co następuje potem? Potrójne morderstwo z zimną krwią, w tym zabójstwo dziecka? W porównaniu z naszą niepozorną Mią, seryjni mordercy z "Mindhuntera" zaczynają wyglądać na niewiniątka.
Jasne, ma to wszystko swoje fabularne uzasadnienie, jest też stale unoszące się w powietrzu pytanie o granice, jakie jesteś w stanie przekroczyć, gdy czujesz się zagrożony. Ale całość nie ma niestety mocy, jaką charakteryzowały się inne odcinki "Black Mirror" o bohaterach postawionych przed ścianą. Zachowanie Mii jest zbyt często irracjonalne, a na końcu przyjmuje już postać absurdalnie groteskowej, krwawej masakry, przy której czułem dziwną mieszankę grozy i zniesmaczenia, mając jednocześnie ochotę wybuchnąć na to wszystko śmiechem.
Dodając jeszcze wisienkę na torcie całości, czyli finałowy twist z niemym świadkiem brutalnego mordu, otrzymujemy "Black Mirror" stanów średnich. Odcinek niepozbawiony istotnych kwestii, będący w gruncie rzeczy moralną przypowiastką o desperacji i nieuchronnym przeznaczeniu, które świetnie komponują się z opuszczonymi, śnieżnymi krajobrazami. Zarazem jednak taki, który poświęca swój potencjał na ołtarzu szokującej brutalności i zakopuje go pod głupkowatym twistem, próbując jednocześnie przemówić do naszej przyzwoitości. "Chyba nie spodziewaliście się, że to wszystko ujdzie jej na sucho?" – pyta Brooker na końcu, a ja mam wrażenie, że mógł to zrobić w zdecydowanie bardziej subtelny sposób.
Szkoda więc, że ostatecznie po odcinku zostanie mi w pamięci głównie karykaturalny obraz zakapturzonej zabójczyni z młotkiem, bo "Crocodile" mógł być czymś zdecydowanie więcej. Także ze względu na Andreę Riseborough, która jest jego zdecydowanie najjaśniejszym punktem, łagodząc porcję niedorzeczności bardzo dobrą kreacją. Nawet ona nie może jednak ukryć prostych braków w charakterystyce bohaterki, tak samo jak błyskotliwy pomysł, sprawna reżyseria i przynajmniej do pewnego momentu trzymająca w napięciu historia, nie są w stanie zakamuflować słabszych punktów odcinka. Dziecięcy chór śpiewa wprawdzie na końcu, że możemy być, kimkolwiek chcemy, ale "Crocodile" dobrze by zrobiło, gdyby nie brało sobie tej rady do serca aż tak dosłownie.