10 najlepszych seriali 2017 wg Mateusza Piesowicza
Mateusz Piesowicz
27 grudnia 2017, 20:03
"Legion" (Fot. FX)
W tym roku w serialach rządziły kobiety, zaskakujące nowości i historie niemające nic wspólnego z czarno-białym postrzeganiem rzeczywistości. I to w sumie wszystko, czego jestem pewien.
W tym roku w serialach rządziły kobiety, zaskakujące nowości i historie niemające nic wspólnego z czarno-białym postrzeganiem rzeczywistości. I to w sumie wszystko, czego jestem pewien.
Mieniąca się brokatem komedia czy kryminał od Jane Campion? Historia przebrzmiałych gwiazd klasycznego Hollywood, a może opowieść o odkrywającej komediowy talent gospodyni domowej? Oderwane od rzeczywistości szaleństwo czy raczej koszmar tak realistyczny, że odczuwa się go niemal podskórnie? Dylematy towarzyszące tworzeniu rocznego podsumowania w serialach nie dają się z niczym porównać i, ku mojemu rozczarowaniu, przy kolejnych podejściach wcale nie stają się łatwiejsze do rozstrzygnięcia.
Bo co z tego, że odpadło wszystkie dziesięć tytułów, które doceniłem rok temu, skoro na ich miejsce weszło, lekko licząc, drugie tyle takich, które w dziesiątce muszą być, no bo jak inaczej? Tak, też mi się coś w tej matematyce nie zgadza, dlatego zanim przejdziemy do przyjemnych spraw, załatwmy te bolesne, ograniczając się do produkcji, których nie mam na liście serialowych wyrzutów sumienia. Uznajmy po prostu, że bez "Halt and Catch Fire" i "Better Things" będzie mniej sprawiedliwie, ale ciekawiej, OK?
Sam siebie nie przekonałem w stu procentach, podobnie jak to było w przypadku "Opowieści podręcznej" (konkretniejsze powody nieobecności nieco niżej), "Feud", "Niepewnych", "Top of the Lake", "She's Gotta Have It"… Nie, taka wyliczanka nie ma sensu. Dla odmiany zatem ponarzekam i napiszę, że chętnie umieściłbym w dziesiątce 3. sezon "Fargo", gdyby Noah Hawley nie uznał, że zrobi dwa seriale bez spadku jakości któregoś z nich. Albo "Twin Peaks", gdyby zamiast 18-godzinnym filmem, było 6-godzinnym serialem. Albo "Black Mirror", gdyby zachwycało na przestrzeni sześciu, a nie dwóch odcinków. Albo cokolwiek brytyjskiego, gdyby wyróżniało się z tłumu (gwoli sprawiedliwości, "Howards End" było blisko).
Najlepiej będzie jednak przejść do tych, którzy z różnych powodów pokonali konkurencję i sprawili, że w sumie to podoba mi się ta lista. A o to przecież chodzi.
10. "Alias Grace". Mówisz świetna ekranizacja powieści Margaret Atwood, myślisz "Opowieść podręcznej". Słusznie, bo to znakomity, zasłużenie nagradzany serial, który zajmuje u mnie zaszczytne 11. miejsce w tegorocznym podsumowaniu. O centymetr przebił go bowiem ten drugi, nie tak głośny, choć pod pewnymi względami podobny do niego miniserial, udowadniający, że twarde fakty to ostatnia rzecz, jakiej potrzeba dobrej opowieści. W przypadku dramatu o poszukiwaniu prawdy na temat makabrycznej zbrodni to dość zaskakujące odkrycie, ale bardzo satysfakcjonujące. Bo siła "Alias Grace" tkwi właśnie w ciągłych wątpliwościach oraz kwestionowaniu wszystkiego i wszystkich. Także słów głównej bohaterki, genialnie zagranej przez Sarę Gadon, której kreacja to według mnie poziom tegorocznych występów Elisabeth Moss i Carrie Coon.
9. "GLOW". Serial, którego obecność tutaj trudno byłoby mi wytłumaczyć sobie sprzed roku. Historia grupy kobiet, które zostają wrestlerkami w tandetnym programie, by w ten sposób stanąć na nogi i obalić stereotypy na swój temat? A to wszystko w obcisłych spandeksowych kostiumach i w świetle neonów? Brzmi raczej jak czysty kicz, a nie produkcja, która w pokonanym polu zostawi znacznie poważniejszych konkurentów. I może to właśnie zaskoczenie, że za przerysowaną komedyjką stoi tyle istotnych treści, sprawiło, że od "GLOW" najpierw nie mogłem oderwać wzroku, a potem myśli. Zanurzyć się po szyję w seksistowskich (i nie tylko) schematach, nie utonąć, a wreszcie uczynić z nich własną siłę – takich cudów nie potrafi dokonać byle kto. Zoya the Destroya, Liberty Belle i cała reszta dały radę.
8. "Wielkie kłamstewka". Trzeci serial na liście i trzeci raz panie w rolach głównych, ale tym razem o żadnym zaskoczeniu nie może być mowy. Wręcz przeciwnie, gwiazdorsko obsadzona produkcja HBO miała być hitem i nim była. Zalety znacie – poczynając od aktorstwa, przez znakomity scenariusz, a na fantastycznej muzyce skończywszy (jedyny tegoroczny soundtrack, który nadal nie wypadł mi z głowy), ale najistotniejszy jest fakt, że wszystko to złożyło się na historię, obok której trudno było przejść obojętnie. Nieważne, czy akurat zajmowaliśmy się koszmarem rozgrywającym się za zamkniętymi drzwiami, problemami rodzinnymi czy bolesną przeszłością, każdy aspekt tej opowieści angażował równie mocno i prowadził wprost do bardzo emocjonalnego finału, który uświadomił mi, że z niewieloma bohaterkami związałem się w tym roku mocniej niż z Celeste, Madeline i Jane.
7. "Mindhunter". Znaleźć seryjnego mordercę to bułka z masłem (przynajmniej w telewizji). Wejść mu do głowy, zrozumieć i zastosować tę wiedzę w kolejnych przypadkach, a przy tym zachować pozbawione emocji podejście to już trudniejsza sprawa. A na pewno nie taka łatwa do zekranizowania, czemu jednak twórcy "Mindhuntera" sprostali z wyróżnieniem. Podróż poprzez niezbadane obszary kryminologii wraz z agentami Fordem i Tenchem przypominała czasami wykańczające psychicznie błądzenie po omacku, a jednak trudno było oderwać od niej wzrok. Czy to zasługa chłodnej, Fincherowskiej elegancji, czy może raczej przerażającej świadomości, że wszystko zostało oparte na faktach? Jednego i drugiego, ale nade wszystko zwykłego, ludzkiego podejścia, które przebijało z "Mindhuntera" nawet wtedy, gdy bohaterowie starali się od swoich emocji odciąć – bo w stu procentach zrobić się tego po prostu nie da.
6. "The Good Place". Jedyna w swoim rodzaju, inteligentna i zachwycająca na każdym kroku komedia, która nie poprzestała w tym roku na jednej fabularnej wolcie, lecz szybko zaczęła udowadniać, że ujrzeliśmy zaledwie ułamek niesamowitej wyobraźni jej twórcy, Mike'a Schura. Co szykuje nam dalej, nawet nie próbuję zgadywać, bo jego pomysłowość i umiejętność angażowania losami najdziwniejszej grupy bohaterów na świecie już dawno przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania. Trudno uwierzyć, że to produkcja NBC, bo sitcomów, które śmiało można stawiać obok najlepszych dramatów, szukałbym wszędzie poza telewizją ogólnodostępną. Swoją drogą, w oczekiwaniu na kolejne odcinki polecam maraton z 21 dotychczasowych (da się zrobić, serio) – wiedza na temat twistów zmienia perspektywę.
5. "Kroniki Times Square". Zapomnijcie o ekranowej sztuczności i oderwaniu od rzeczywistości. "Kroniki Times Square", choć zabierają nas do Nowego Jorku z lat 70., by wrzucić w sam środek raczkującego przemysłu pornograficznego, są tak pełne życia i postaci z krwi i kości, że wystarcza chwila, a już jesteśmy dobrymi znajomymi. Nawet jeśli z większością tych ludzi i ich skomplikowanymi losami nie chcielibyśmy mieć nic wspólnego. Serial HBO to historia zwykle gorzka, czasem poruszająca, niekiedy odrobinę bardziej optymistyczna, a zawsze niesamowicie autentyczna. Oddająca realia czasów i specyfikę miejsca z niemal naturalistyczną precyzją i coraz bardziej zamazująca granicę między fikcją, a rzeczywistością. Nie muszę chyba wspominać, że doskonale zagrana i wciągająca od pierwszej do ostatniej minuty, prawda?
4. "Pozostawieni". Patrzę na tę pozycję i nie mogę się pozbyć z głowy natrętnego głosiku, uparcie powtarzającego: "Czemu tak nisko?". Jedyna odpowiedź jest taka, że nie miałem serca przestawić niżej nikogo z pierwszej trójki, mając jednocześnie świadomość, że krzywdzę przy tym serial zjawiskowy, do którego jeszcze wrócę i pewnie docenię jeszcze bardziej, niż teraz. Bo takich produkcji jak "Pozostawieni" w telewizji po prostu nie ma. Poruszających w człowieku emocje, których istnienia wcześniej nawet nie podejrzewał i skłaniających do refleksji znacznie głębszych, niż rozgryzanie, co się właściwie stało. Jasne, to ciągle fascynująca kwestia, ale nawet w połowie nie tak istotna, jak wszystkie uczucia, które wzbudza seans "Pozostawionych" – serialu wielkiego i zasługującego na wszystkie laury tego świata (których nie otrzyma), a zarazem bardzo osobistej historii, która dla każdego widza może znaczyć coś zupełnie innego.
3. "The Marvelous Mrs. Maisel". Zdecydowanie największe zaskoczenie na mojej liście. Serial, który wdarł się na nią przebojem (nie skłamię, pisząc, że przez chwilę był nawet na szczycie), urzekając klimatem, bezpretensjonalnością i bohaterką, w której zakochałem się od pierwszej minuty. Udowadniający, że porywająca komedia może poruszać istotne tematy w taki sposób, by nie stracić ani grama uroku, a zawrotne tempo nie musi towarzyszyć pełnej zawijasów fabule. Wystarczy świetny, skrzący się od błyskotliwych dialogów i celnych żartów scenariusz, charyzmatyczna bohaterka, barwne tło Nowego Jorku z końca lat 50. i historia, która choć nie unika schematów, traktuje je tak, jak Pani Maisel swoje życie, rodzinę i rzeczywistość w kapitalnych stand-upach. Z werwą, pewnością siebie i przekonaniem, że bycie sobą może zaprowadzić cię na sam szczyt. Więcej poproszę!
2. "Master of None". Serial jak pudełko czekoladek, ale takie, w którym wiadomo, że to, co ci się trafi, będzie najwyższej klasy. Ze znakiem filmowej jakości prosto z Italii (gdybym miał wskazać moje ulubione serialowe przeżycie z tego roku, byłby nim właśnie czarno-biały wyraz miłości do włoskiego kina), kilkoma udanymi eksperymentami po drodze, jednym z najbardziej emocjonalnych telewizyjnych romansów z ostatnich lat i innymi wspaniałościami, których nie ma miejsca tutaj wymieniać. Aziz Ansari zaczynał jako jeszcze jeden komik przelewający na mały ekran własne doświadczenia, dziś jest mistrzem prostych, z życia wziętych historii, których niezwykłości nie dostrzegamy, bo zwykle nie mamy czasu, by się im przyjrzeć. Dzięki Devowi dostaliśmy go mnóstwo, podobnie jak wzruszeń, śmiechu i łez, na które odpowiedzieć mogę tylko niemającym końca zachwytem.
1. "Legion". Lubię niezwykłości. Każdy serial, który stawia na oryginalne podejście do wyświechtanych tematów ma ode mnie plusa już na wejściu, choć niewielu potrafi utrzymać to zainteresowanie na długo. Wszak koncept to jedno, ale co dalej? Dalej trzeba go połączyć z porywającą historią i sprawić, że kolejne odcinki będę oglądał w rosnącym oszołomieniu i, pomimo częstej dezorientacji, z pełnym zaangażowaniem. Niełatwa sprawa, ale kto miał mu sprostać, jak nie Noah Hawley?
Twórca "Fargo" wziął się za historię rodem z komiksów o X-Menach od strony, o której nie pomyślałby nikt inny, zamieniając ją w audiowizualny spektakl, nad którym kontrolę miał tylko on – szalony i genialny dyrygent w jednym. Mieszał gatunki i konwencje, dostrzegając połączenia tam, gdzie żaden twórca nie ośmieliłby się nawet spojrzeć. Opowiadał dźwiękiem (albo jego brakiem), obrazem i montażem, w praktyce definiując na nowo serialowe widowisko i przekształcając schematy wedle własnego uznania. Romans zamieniał w horror, symfonię w ciszę, rzeczywistość w iluzję – tylko po to, by za chwilę znów wywrócić wszystko do góry nogami, ale nie tracąc nad niczym panowania i ciągle snując prostą w gruncie rzeczy historię o odnajdywaniu samego siebie. Mistrzostwo świata.