Tam, gdzie nie dotarł żaden człowiek. "USS Callister" – recenzja 1. odcinka 4. sezonu "Black Mirror"
Marta Wawrzyn
29 grudnia 2017, 18:03
"Black Mirror: USS Callister" (Fot. Netflix)
"USS Callister" to rewelacyjny wstęp do 4. sezonu "Black Mirror" i zarazem najcudowniejsze oszustwo w historii całego serialu. Uwaga na spoilery – prosimy czytać tylko po obejrzeniu!
"USS Callister" to rewelacyjny wstęp do 4. sezonu "Black Mirror" i zarazem najcudowniejsze oszustwo w historii całego serialu. Uwaga na spoilery – prosimy czytać tylko po obejrzeniu!
Jeśli codziennie chodzicie do biura, gdzie nie znosicie wszystkiego, z kolegami z pracy na czele, to "USS Callister" prawdopodobnie jest spełnieniem Waszych najmroczniejszych fantazji. Myśl o zamknięciu wszystkich znienawidzonych współpracowników, najlepiej razem z szefem idiotą, w jakiejś wymyślnej wieży tortur, to coś, co czasami pomaga przetrwać dzień w korporacji. A co gdybyśmy… mogli to zrobić naprawdę?
Wychodząc od jednego z najbardziej oczywistych skrytych marzeń każdego, kto kiedykolwiek czuł się źle w swoim miejscu pracy, Charlie Brooker wraz z drugim scenarzystą, Williamem Bridgesem, i reżyserem Tobym Haynesem dotarli tam, gdzie wcześniej telewizyjne scenariusze nie odważyły się zapuścić. I tak oto z potencjalnie mało odkrywczej satyry na naszą żałosną biurową codzienność powstała nietypowa, zaskakująca i angażująca od pierwszej do ostatniej minuty space opera, której bohaterowie dołączą za chwilę do panteonu najbardziej kultowych postaci z "Black Mirror".
Niezależnie od tego, czego się spodziewaliście, oglądając wprowadzające w błąd zwiastuny, prawdopodobnie nie podejrzewaliście, że coś, co wyglądało jak tandetna parodia "Star Trek: The Original Series", okaże się tak trafnym studium frustracji, które dotyczą w mniejszym lub większym stopniu nas wszystkich, i jednocześnie tak mądrą opowieścią o władzy, kontroli i przekraczaniu granic, do których nie powinniśmy nawet się zbliżać. Brawa należą się zarówno za świeży, niebanalny koncept – jak tworzyć alternatywną rzeczywistość, to tylko z własnym statkiem kosmicznym! – jak i za wykonanie. Za te tysiąc małych rzeczy po drodze, które złożyły się na jeden z najlepszych odcinków w historii "Black Mirror". I za to, że od teraz będziemy podejrzliwie patrzeć na biurowych informatyków/nerdów, którzy zdają się żyć we własnym świecie.
W tym przypadku pojęcie życia we własnym świecie zmaterializowało się na ekranie w postaci gry o nazwie Infinity, która w rozszerzonej wersji, dostępnej tylko dla jej genialnego twórcy, jest bardziej realistyczna, niż ustawa przewiduje. To znaczy pozwala zamienić znienawidzonego partnera, który dorabia się na naszym pomyśle, w nasz prywatny podnóżek, a z Gillian z marketingu zrobić prawdziwego potwora. I kazać im przeżywać w nieskończoność koszmar na jawie, w świecie, gdzie tylko pozornie nic nie jest prawdziwe.
"USS Callister" wkręca, angażuje i wywołuje emocje, bo Charlie Brooker bardzo szybko odsłania główny twist odcinka i mówi jasno: te cyfrowe kopie czy też klony znienawidzonych współpracowników Roberta Daly'ego (Jesse Plemons) to ludzie. Ludzie, którzy za drobne "przestępstwa" zostali skazani na wieczność w wymyślnej izbie tortur; którzy są w pełni świadomi tego, kim są i co im zrobiono, oraz odczuwają każdą minutę tego horroru dokładnie tak, jak odczuwalibyśmy to my. A najciekawsze w tym wszystkim jest to, że oni nie są jedynymi ofiarami. Ich oprawca, zdający sobie w stu procentach sprawę z tego, co zrobił im wszystkim, też w pewnym sensie jest ofiarą, nie tyle nawet swojego ładniejszego i gładszego kolegi Jamesa Waltona (Jimmi Simpson), ile świata, który sami sobie zbudowaliśmy i który daje większe szanse na sukces osobom takim jak Walton.
To wszystko razem składa się na odcinek, który – w przeciwieństwie do dwóch kolejnych, które będziemy jeszcze dziś opisywać – pokazuje pewien wycinek naszej rzeczywistości i naszego społeczeństwa z całym jego skomplikowaniem, unikając największych pułapek, najbardziej oczywistych diagnoz i popadnięcia w banał. Co niestety zdarza się i będzie się zdarzać także Charliemu Brookerowi, zwłaszcza jeśli dalej będzie tworzył rocznie po sześć filmów, dorównujących realizacją kinowym obrazom.
W "USS Callister" najlepsze jest to, że wszelkie diagnozy społeczne i uwagi Brookera na temat tego, "co u diabła jest z nami nie tak", przekazywane są mimochodem, bo na pierwszym planie znajduje się wielopoziomowa intryga z kosmiczną przygodą w mrocznej odsłonie w roli głównej. Pierwszy kwadrans wystarczy, żeby zorientować się w sytuacji, znienawidzić nerda, którego wyobraźnia i chęć odegrania się poniosła trochę za daleko, i instynktownie stanąć po stronie uwięzionej załogi USS Callister. Reszta to już czysta zabawa – to prawda, że niegłupia i cały czas świadoma swojej poważniejszej warstwy, ale przy tym wciągająca niczym przygody "prawdziwych" załóg serialowych okrętów kosmicznych, chociażby ze "Star Treka".
Bo ta ekipa też ma swoją misję do wypełnienia: wykorzystać lukę, którą stworzył im sam "kapitan", i z pomocą swoich biurowych odpowiedników – czy też po prostu prawdziwych siebie – odzyskać wolność, popełniając zgodnie samobójstwo. Jeszcze nigdy w "Black Mirror" nie było czuć ducha przygody tak jak w tym odcinku. A i tak silne ściskanie kciuków za bohaterów zdarza się w przypadku tego serialu rzadko, co jest pewnym paradoksem, bo przecież my im życzymy zakończenia tego koszmaru, czyli po prostu śmierci.
Najbardziej zadziwiła mnie jednak lekkość, z jaką ta gigantyczna scenariuszowa machina posuwała się do przodu, dbając po drodze o najmniejsze szczegóły. Bo błyskotliwy koncept to jedno, a stworzenie wciągającej, skomplikowanej, zaskakującej opowieści, która jest w stanie przykuć widza do ekranu choćby i na te 75 minut, to już wyższa szkoła jazdy.
I tak, jasne, że "USS Callister" to historia oparta na schematach – i to zarówno w kosmicznej rzeczywistości, jak i w tej naszej. O ile jednak samo uniwersum stworzone przez Daly'ego na wzór jego ulubionego serialu, "Space Fleet", to czysta kpina, której zamierzona łopatologia mogła dziwić w zwiastunach, o tyle samobójcza misja załogi pełna jest cudownych niuansów, mniejszych i większych żarcików, emocji i dowodów na to, jak dużo jest w tej opowieści samoświadomości. Charlie Brooker zakpił nie tylko z biednych pracowników biur wszelkich, ale i ze startrekowej konwencji, wymuszającej na twórcach chociażby pewną dawkę patosu. Nic tak nie przełamuje schematu, jak tekst "Kradzież mojej cipki to, k…, czerwona linia!", wypowiedziany w bardzo ważnym momencie.
"USS Callister" należy również do jakże cennej w tym sezonie mniejszości, tj. odcinków, które były w stanie mnie zaskoczyć swoją końcówką. Po tym jak do ostatniego możliwego momentu trzymano mnie na krawędzi fotela, spodziewałam się w najlepszym razie chwalebnej śmierci bohaterów, których losy stały się mi bliskie. Myślałam, że Nanette (cudowna Cristin Milioti) i spółka skończą jak dzielni powstańcy, a tu proszę. A Charlie Brooker wiedział, że tak to odczuję i sprezentował mi na koniec drugie życie dzielnej załogi gdzieś w chmurze. I dobrze, bo choć wiele rzeczy w tej historii zrobiono nie do końca na poważnie, a cyfrowe kopie pracowników Callister Inc. nie były "prawdziwymi" ludźmi, to jednak walka o podstawową godność człowieka odbywała się na naszych oczach naprawdę.
I to na kilku różnych poziomach, bo przecież wszechmogący kapitan Daly także nie został iście komiksowym superłotrem bez powodu. Był człowiekiem z krwi i kości, obdarzonym wybitnym umysłem i niedocenianym w świecie promującym to, co ładne, miłe i pod każdym względem średnie. Jego historia to tragedia – tragedia tak skonstruowana, że na koniec nam go nie żal. Dostał, na co zasłużył. Sprawiedliwości stało się zadość. Nasze odczucia wobec tego człowieka najlepiej prawdopodobnie podsumował Walton, kiedy niby go przepraszał, ale tak naprawdę wcale nie, tuż pod popełnieniem bohaterskiego samobójstwa.
Nie będzie przesadą stwierdzenie, że pieczołowitością, z jaką został skonstruowany, "USS Callister" nieomal dorównuje "San Junipero". Nie będzie też prawdopodobnie nadużyciem uznanie, iż jest to odcinek o prawie optymistycznym zakończeniu, co też go przybliża do znakomitego poprzednika z 3. sezonu. Oczywiście, świat nieskończonych możliwości, w którym mając czyjeś DNA, możemy stworzyć cyfrową kopię każdego człowieka i dręczyć ją do śmierci, a nawet dłużej, to nie bajka. To absolutny koszmar. Ale ta konkretna historia, łącząca w sobie cechy mrocznej satyry społecznej z przygodą w klimatach science fiction w wersji retro, dostała zakończenie, w którym jest trochę nadziei – jeśli nie dla świata, to przynajmniej dla tej grupki klonów biednych korpoludków, którzy wyrwali się z rąk tyrana.
Perfekcyjny scenariusz i niezwykła oprawa to jednak tylko część sukcesu. "USS Callister" nie byłby tak doskonały, gdyby nie obsada, która dała z siebie wszystko. Fantastyczną robotę wykonał przede wszystkim duet z 2. sezonu "Fargo". Sfrustrowany, w prawdziwym życiu nieporadny geek, wyżywający się w wirtualnej rzeczywistości na kolegach z pracy przy pomocy niezbyt wyrafinowanych środków, był jak druga skóra Jessego Plemonsa. Z kolei Cristin Milioti okazała się mieć dość uroku i energii, by wycisnąć maksimum z wdzięcznej, ale też schematycznej postaci młodej buntowniczki, która była w stanie porwać zastraszoną załogę do działania. Docenić wypada także Jimmiego Simpsona, Michaelę Coel i resztę amerykańsko-brytyjskiej ekipy, włącznie z Aaronem Paulem, którego głos był świetnym zaskoczeniem na koniec (jest jeszcze jedno cameo, które prawie na pewno przegapiliście).
Jasne, pewne rzeczy dałoby się poprawić – np. dać chociaż namiastkę osobowości komuś spoza trójki głównych bohaterów – ale koniec końców "USS Callister" to rzecz wyśmienita. Błyskotliwie skonstruowany, pięknie zrealizowany, emocjonujący film, który trzyma przy ekranie od początku do końca, czasem sprawiając czystą frajdę, a czasem każąc się zastanowić, co jest z tym światem nie tak i ilu takich sfrustrowanych Robertów jest wokół nas. Nic lepszego w tym sezonie "Black Mirror" nie zobaczycie, choć "Hang the DJ" również będzie bliskie doskonałości.