10 najlepszych seriali 2017 roku wg Kamili Czai
Kamila Czaja
29 grudnia 2017, 16:02
"Master of None" (Fot. Netflix)
To był rok odkrywania dobrych seriali w zazwyczaj omijanych przeze mnie rejonach. Rok drugich sezonów lepszych niż pierwsze. A przede wszystkim rok komedii, które może niekoniecznie bawią, ale to zupełnie nie przeszkadza.
To był rok odkrywania dobrych seriali w zazwyczaj omijanych przeze mnie rejonach. Rok drugich sezonów lepszych niż pierwsze. A przede wszystkim rok komedii, które może niekoniecznie bawią, ale to zupełnie nie przeszkadza.
Rok temu swoją listę proponowałam jeszcze jako czytelniczka Serialowej. Znalazłam tamto zestawienie, a efekt porównania jest dowodem na to, jak szybko zmienia się serialowy krajobraz. Aż sześć z 10 uwzględnionych przeze mnie wtedy pozycji nie emitowano w roku 2017, bo były jednosezonową rewelacją ("Horace and Pete", "Artyści"), na kolejne sezony każą długo czekać ("Mozart in the Jungle", "Happy Valley", "Atlanta") lub akurat zostały zakończone po kilku seriach ("Please Like Me"). A wobec słabszej dyspozycji "Unbreakable Kimmy Schmidt" i spadku w ostatniej chwili "This Is Us" na miejsce 11 tegoroczna lista powtarza tylko dwa tytuły ("The Good Place" i "Crazy Ex-Girlfriend").
Czując presję zrobienia topu pierwszy raz w redaktorskiej roli, starałam się nadgonić cenione tegoroczne produkcje – przynajmniej te, które miały na razie tylko jedną serię. Przy większości z nich zdążyłam spróbować przynajmniej kilku odcinków, żeby wiedzieć, czy jest to coś, co miałoby szansę "wyrzucić" z listy moje propozycje. Przyznaję jednak, że (jeszcze) nie nadrabiałam paru seriali, które zaliczyły więcej sezonów (główne wyrzuty sumienia to "The Leftovers", "The Americans", "Halt and Catch Fire", "BoJack Horseman" i "Better Call Saul").
Gdyby pokusić się o jakieś wnioski z moich typów, łatwo dostrzec, że przodują kameralne, tragikomiczne lub absurdalne komedie (sześć z dziesięciu). Pozostałe cztery miejsca to już miks wszystkiego. Decydowały emocje, zaangażowanie w opowieść, świeży pomysł na utarty gatunek – bardziej niż nawet świetny, ale nieporuszający mnie warsztat, istotny ideologicznie przekaz, konsekwencja w (od)tworzeniu świata. Dominują rzeczy stosunkowo nowe (maksymalnie 3. sezon – tyle ma na razie "Crazy Ex-Girlfriend", tyle było też serii "Man Seeking Woman"). Starałam się faktycznie ocenić rok, nie całość serialu. Stąd nieobecność kilku produkcji, które w 2017 zaliczyły gorsze odsłony, i obecność tytułów, których sama bym się nie spodziewała w top 10 jeszcze parę miesięcy wcześniej.
10. "One Day at a Time". Całkiem prawdopodobne, że ten serial nie jest jednym z najważniejszych, najbardziej rewolucyjnych lub najsprawniej zrobionych w mijającym roku. Ale takiego miłego zaskoczenia – może poza "Legionem" (patrz niżej) – żadna produkcja mi w ciągu ostatnich 12 miesięcy nie zaserwowała. Gatunek, który poza grupą oddanych widzów CBS-u zdawał się nie mieć już przyszłości. Sitcom rodzinny ze śmiechem z offu, na dodatek będący nową wersją produkcji sprzed 40 lat. Gdyby nie pozytywne recenzje, nawet bym po to nie sięgnęła. I przegapiłabym historię świetnie zagraną, zabawną, wzruszającą, a przy tym dotykającą w subtelny sposób wielu społecznych i osobistych dylematów. Kolejny dowód, że nie warto się zrażać trailerami i etykietkami gatunkowymi.
9. "Howards End". Brytyjskie ekranizacje klasyki z reguły bardziej cenię niż lubię. Jasne, kocham "Dumę i uprzedzenie" z 1995 roku i mogłabym wskazać jeszcze parę innych przykładów (z "Cranford" na czele). Na ogół jednak pozostaję pod wrażeniem scenografii, kostiumów, aktorstwa, a emocjonalnie tego typu miniseriale przechodzą gdzieś obok mnie. Tymczasem "Howards End" od pierwszych minut pilota nie tylko z nawiązką realizowało wszelkie warsztatowe wymogi, ale też wciągnęło mnie w motywacje postaci i zaangażowało w zaskakująco nowoczesną, rezonującą i dziś fabułę. Rozważałam poruszane w błyskotliwych dyskusjach pytania, kibicowałam rodzeństwu Schleglów, martwiłam się, jaki będzie finał. Wzorcowa adaptacja.
8. "Legion". Rzutem na taśmę. Serial nadrobiony przeze mnie dopiero w drugiej połowie grudnia pod wpływem zachwytów członków redakcji. A w top 10 już trzeci pod rząd przykład gatunku, za którym normalnie nie przepadam. Nie lubię opowieści o superbohaterach czy mutantach, ale podane w stylu Noah Hawleya mogę oglądać bez przerwy. Mieszanie konwencji w świetnych proporcjach, doskonała muzyka, stymulująca umysł konieczność ciągłego zastanawiania się, w której warstwie wspomnień/iluzji/rzeczywistości jesteśmy. Do tego pogłębione postacie, których cechy nie kończą się na posiadanych mocach. Wciągająca historia miłosna. A nawet odpowiednia dawka humoru. Serial byłby na liście nawet wyżej – ale jednak finał odrobinę mnie zawiódł.
7. "Man Seeking Woman". Ta od początku bardzo oryginalna komedia pożegnała się z nami najlepszym sezonem. Pomysłowa satyra na dzisiejsze randkowanie, ale jednak z odchyleniem w stronę bromedy, w trzeciej serii stała się opowieścią nie o tym, jak "mężczyzna szuka kobiety", ale to tym, co dzieje się, kiedy ją już znajdzie. Lucy (Katie Findley) wniosła do serialu masę świeżości, równocześnie sprawiając wrażenie, jakby była tam od zawsze. Nie rezygnując z cudowności absurdalnych pomysłów na pokazanie miłosnych i zawodowych problemów młodych ludzi, "Man Seeking Woman" udało się pogłębić warstwę emocjonalną i tydzień w tydzień fundować nam odcinek fantastyczny i formalnie, i treściowo.
6. "One Mississippi". Pierwszy sezon był dobry, ale na tle ogromnej konkurencji w grupie "ponure kameralne komedie" przepadł w moich zeszłorocznych rankingach. A potem, z zaskoczenia, druga seria pozamiatała mną emocjonalnie. Właściwie każda postać nabrała odcieni, a Tig Notaro – pewności siebie. Widać, że twórczyni serialu opowiedziała nam dokładnie takie historie, jakie chciała. Od zdjęcia tabu z tematu molestowania, przez przypomnienie, że tożsamość seksualna to spektrum, po obraz członków niekonwencjonalnej rodziny, którzy uczą się żyć z nawykami i potrzebami najbliższych. A oprócz romansu na pierwszym planie dostaliśmy jeszcze co najmniej dwie fascynujące historie miłosne na planie drugim.
5. "The Good Place". Już za fabularny szok 2017 (finał pierwszej serii) należałoby się wyróżnienie. Zamiast serialu, o którym pisałam w zeszłym roku, że może coś mi wreszcie zastąpi "Parks and Recreation", dostałam znaczenie więcej. To połączenie budzących sympatię bohaterów, którym się kibicuje, z ambitną, wykraczającą poza typowy sitcom historią obliczoną na parę sezonów. Serial, w którym co tydzień oprócz szansy pośmiania się z fantastycznych dialogów i gagów dostajemy dawkę przystępnej wiedzy o etyce. A że twórcy najwyraźniej cały czas są kilka kroków przed widzami, to pojęcia nie mam, czy za rok nie stwierdzę, że to jednak jeszcze zupełnie inny serial. Ale liczę, że nadal tak fantastyczny.
4. "Feud: Bette and Joan". W przeciwieństwo do części redaktorów Serialowej nie jestem fanką Ryana Murphy'ego. Jego styl wydaje mi się przerysowany, wręcz przereklamowany. Jednak właśnie ten rozmach okazał się idealną formułą na opowieść o dawnym Hollywood. Pojedynek aktorski (Crawford – Davis, ale przecież także Lange – Sarandon). Wielkie studia filmowe. Plotkarskie media. Rozdający karty, podsycający konflikty mężczyźni – i kobiety próbujące zdobyć chociaż trochę władzy. Cena kariery. A to wszystko podane w rewelacyjnej oprawie i obsadzie, z emocjami, przemyślanym scenariuszem i słodko-gorzką wymową. Nie wiem, czy obejrzę "Feud" o rodzinie królewskiej. Ale za taki hołd złożony divom złotej ery Hollywood zawsze będę Murphy'emu wdzięczna.
3. "Crazy Ex-Girlfriend". Historia niespełnionej miłości? Opowieść o pięknej przyjaźni? Komedia z biurowego życia? Wnikliwa analiza problemów psychicznych i terapii? Musical łączący broadwayowski warsztat wykonawców z parodią różnych gatunków muzycznych? Serial w stylu girl power obnażający równocześnie paradoksy współczesnego feminizmu? Tak. To wszystko i jeszcze więcej. Kolejny na mojej liście serial, który nawet mając tak wiele oblicz, doskonale wie, czym chce być i o czym opowiedzieć. Gdyby po co najmniej dziwnym, nie do końca przekonującym pilocie "Crazy Ex-Girlfriend" ktoś mi powiedział, że w trzecim sezonie odkryjemy, o co tu tak naprawdę chodzi, powiedziałabym, że ten serial nie dożyje trzeciego sezonu. A teraz? Long live, the crazy!
2. "Better Things". Do ostatniej chwili serial Pameli Adlon walczył o miejsce pierwsze. To kolejna po "One Mississippi" produkcja, która w pierwszym sezonie zaledwie mi się podobała, by w drugiej serii podbić mnie całkiem. Przy czym fenomen mojego zachwytu nad "Better Things" polega na tym, że właściwie nikogo tam nie lubię. Córki Sam są irytujące, matka nie do wytrzymania, a i główna bohaterka nieraz dokonuje mało chwalebnych wyborów. Jednak każdy odcinek zapewnia taki pokaz aktorstwa, dialogu, pomysłu na ukazanie codzienności, że oglądam z zapartym tchem. "Eulogy" i "Graduation" to chyba najlepsze przykłady, ale przecież na dłużej zapamiętam też odcinki "Robin", "Phil", "White Rock" czy scenę wielokrotnej odmowy z "Blackout".
1. "Master of None". Dopiero namysł nad najlepszymi odcinkami roku przekonał mnie, że to "Master of None", a nie "Better Things" musi się znaleźć na pierwszym miejscu. Serial Aldon mam na świeżo, co dawało mu "fory". Ale kiedy zaczęłam się zastanawiać, co pamiętam z majowego seansu drugiej serii dzieła Aziza Ansariego, dotarło do mnie, że bardzo wiele. Nie tylko hit w postaci chwalonego wszędzie "Thanksgiving", eksperyment formalny w "New York, I Love You" czy fascynujący romans, który tak pięknie ukazano w odcinku "Amarsi Un Po'". Wróciły do mnie także pojedyncze sceny, przeżywane podczas oglądania emocje i niepowtarzalny klimat towarzyszący perypetiom Deva z miłością, karierą, rodziną i przyjaciółmi. Niezwykle trafna, a przy tym ciepła opowieść o tym, co znaczy mieć dziś mniej więcej 30 lat i uczyć się dorosłego, przemyślanego życia.