Drugie życie gwiazdy. "Jean-Claude Van Johnson" – recenzja nowej komedii Amazona
Mateusz Piesowicz
18 grudnia 2017, 22:12
"Jean-Claude Van Johnson" (Fot. Amazon)
Gwiazdor kina akcji sprzed lat wraca na mały ekran, by pośmiać się z samego siebie. Pomysł na "Jean-Claude Van Johnson" był niezły. Szkoda tylko, że skończył się na pilotowym odcinku. Spoilery.
Gwiazdor kina akcji sprzed lat wraca na mały ekran, by pośmiać się z samego siebie. Pomysł na "Jean-Claude Van Johnson" był niezły. Szkoda tylko, że skończył się na pilotowym odcinku. Spoilery.
"Krwawy sport", "Kickboxer", "Podwójne uderzenie" i masa innych – jeśli nadal macie sentyment do tego typu klasyków kina klasy B z lat 80. i 90, to oglądając pilota nowego serialu Amazona, będziecie zachwyceni. Mniej więcej tak, jak ja byłem ponad rok temu, gdy pisząc o pierwszym odcinku, chwaliłem go za cudowny absurd, a głównego bohatera za pokłady autoironii. Jasne, nie był "Jean-Claude Van Johnson" żadnym cudem, ale na tyle pomysłową i zgrabną komedyjką, że chciało się więcej. No to dostaliśmy. I niestety urok prysł.
Zacznijmy jednak od początku, czyli od Jean-Claude'a Van Damme'a. Belgijskiego twardziela, który lata świetności ma już dawno za sobą, teraz zajmując się przede wszystkim odcinaniem kuponów od dawnej sławy. Zdanie to może się tyczyć zarówno prawdziwego Van Damme'a, jak i tego serialowego, choć on z kariery zrezygnował bardziej dobrowolnie. A właściwie karier, bo musicie wiedzieć, że pod maską gwiazdy kina kopanego, kryje się… tajny agent o pseudonimie Johnson.
Historia zaczyna się w momencie, gdy nasz bohater ma już dość wygodnej emerytury i postanawia wrócić do zawodu. To znaczy na plan filmowy w Bułgarii, który jest tylko przykrywką dla rozpracowywania gangu narkotykowego. Myślę, że już wyczuwacie absurd, prawda? A to dopiero początek, bo szalonych pomysłów twórcy serialu mieli naprawdę sporo. Począwszy od bardzo specyficznej wersji przygód Huckleberry'ego Finna i Tomka Sawyera, a kończąc na wyśmiewaniu schematów kina akcji. Głupota, ale w pełni świadoma i zgrabnie balansująca pomiędzy kpiną, a hołdem dla swojego głównego bohatera.
Tak przynajmniej wyglądało (i nadal wygląda) to przez pierwsze pół godziny, której oglądanie ciągle sprawia przyjemność. Potem jednak dzieje się coś dziwnego, tak jakby twórca, Dave Callaham, nie mógł się zdecydować, co właściwie chce ze swoim serialem zrobić. Inna opcja jest taka, że miał pomysł tylko na jeden odcinek, a kolejne po prostu nie przyszły mu do głowy, ale że serial dostał zamówienie, to trzeba je było nakręcić. Wpadł więc na błyskotliwe rozwiązanie: powrzucać jeszcze więcej nawiązań do starych filmów Van Damme'a, kazać mu skopać kilku gości, a resztę scenariusza ulepić z czego się da. Nie mam pojęcia czemu, ale jednak nie wyszło.
Podstawowym problemem, z jakim zmaga się "Jean-Claude Van Johnson" jest niestety kompletny brak jakiejkolwiek historii do opowiedzenia. Naprawdę dobry punkt wyjścia szybko pozostawiono samemu sobie, ograniczając się do stwierdzenia, że Jean-Claude jest tak naprawdę świetnie wyszkolonym agentem, dodając mu tylko do charakterystyki ciężkie dzieciństwo i niespełnioną miłość (w roli ukochanej lepsza aktorsko od partnera Kat Foster), żeby miał nad czym rozmyślać. Resztę uzupełnioną idiotyczną fabułą, w której bułgarski baron narkotykowy spotyka maszynę do kontrolowania pogody (nie pytajcie), są też sobowtóry i podróże w czasie.
Wiem, że to z założenia durna komedia, ale jak pokazał początek, twórców stać na naprawdę dobre pomysły. W kolejnych odcinkach zostały jednak tylko ich przebłyski (jak choćby kontynuowany wątek kiczowatego filmu), które ostatecznie i tak prowadzą donikąd. Najgorszy jest jednak fakt, że serial nijak nie potrafi odnaleźć swojej tożsamości, na którą, wydawałoby się, rozterki podstarzałego aktora/agenta nadają się idealnie. Nic z tego, zamiast nich i swego rodzaju nostalgicznego wspomnienia dawnej sławy dostajemy po prostu jeszcze jedną hałaśliwą komedię stworzoną bez większego pomyślunku.
W dodatku bardzo często wyglądającą wręcz na robotę totalnych amatorów, którzy kolejne punkty fabuły wymyślali na miejscu. "O, tutaj zrobisz tak, a tutaj go uderzysz, a tutaj pojawisz się ty, a tam cię zabijemy". Chaos. Pewnie, czasem potrafi on być zabawny, ale w tym przypadku najczęściej jest zwyczajnie męczący, bo twórcy nie mają nad nim absolutnie żadnej kontroli, o związkach z logiką nawet nie wspominając. Przez chwilę myślałem, że jest w tym jakiś większy sens, którego po prostu jeszcze nie dostrzegam – nie ma, tak to po prostu wygląda. Mamy Jean-Claude'a, jest fajnie!
Niestety drodzy państwo, to wszystko nie jest takie proste. Co z tego, że Van Damme bywa zabawny, skoro Wy nie wiecie, w jaki właściwie sposób ma to robić? Raz z kamienną miną parodiuje samego siebie, a zaraz potem wrzucacie go w akcję rodem ze slapstickowej komedii i każecie się wydurniać? Absurdalnej historii nie da się zrobić, mieszając ze sobą niepasujące elementy i licząc, że dalej samo pójdzie. Wbrew pozorom nakręcenie dobrego kiczu jest piekielnie trudne, a "Jean-Claude Van Johnson" to świetny przykład na to, jakich błędów należy unikać.
Czy mimo wszystko można się przy serialu Amazona znośnie bawić? Biorąc pod uwagę, że całość to tylko 6 półgodzinnych odcinków, z których jeden jest dobry, a w pozostałych pojawia się kilka przyzwoitych żartów, odpowiedź brzmi raczej tak, ale z pewnością bez początkowego entuzjazmu. Tego nie potrafił ze mnie wykrzesać nawet Van Damme, o którym przecież wiadomo, że aktorem wielkiego kalibru nigdy nie był, ale ubrany w poważną minę i niezłomną postawę pasował do tutejszego klimatu jak ulał. Dodajmy jeszcze wspominaną już autoironię (pięknie wypadła scena, w której wchodzi do starej wypożyczalni kaset wideo i oznajmia: "Nikt mnie tu nie szukał od 20 lat") i mamy naprawdę fajną rolę. Wrażenie jednak prysło, gdy kazano mu grać na serio, a nawet, o zgrozo, wcielać się w różne postaci, używając przy tym wątpliwego talentu komediowego. Doszło nawet do piskliwego głosu i pokurczonej postawy, co jest brutalnym przypomnieniem, że legendą Van Damme może jest, ale trzeciego sortu.
A wystarczyło tylko powtórzyć to, co wyszło w pilocie i mielibyśmy nieco wtórne, ale przynajmniej zabawne trzy godziny przed ekranem. Zamiast nich wyszedł wielki bałagan, któremu nie pomaga ani dobry koncept, ani udany pilot, ani kilka znanych twarzy w obsadzie (kompletnie niewykorzystani Phylicia Rashad i Richard Schiff). Nie wiem, czy lepiej narzekać, że potencjału starczyło tylko na 30 minut, czy uznać za cud, że było go tak dużo. W każdym razie szkoda, że nie wyszło.