Odwracanie rewolucji. "Mr. Robot" – recenzja finału 3. sezonu
Mateusz Piesowicz
15 grudnia 2017, 22:28
"Mr. Robot" (Fot. USA Network)
Czy można w satysfakcjonujący sposób zakończyć sezon bez wielkich zwrotów akcji i nieustannego trzymania w napięciu? "Mr. Robot" właśnie udowodnił, że tak. Uwaga na finałowe spoilery.
Czy można w satysfakcjonujący sposób zakończyć sezon bez wielkich zwrotów akcji i nieustannego trzymania w napięciu? "Mr. Robot" właśnie udowodnił, że tak. Uwaga na finałowe spoilery.
"Twist" to w przypadku niektórych seriali słowo-klucz. Ich twórcy dwoją się i troją w konstruowaniu skomplikowanych fabularnych układanek, a najlepsi z nich wyprowadzanie widzów w pole są w stanie podnieść do rangi sztuki. "Mr. Robot" bez dwóch zdań do grona takich produkcji się zalicza, bo jeszcze całkiem niedawno potrafił nas porządnie zaskoczyć, ale na przełomie całego 3. sezonu wyraźnie widać, że Sam Esmail stopniowo porzucał stare sztuczki. Finał tylko to potwierdził.
Wystarczy go zresztą porównać do ostatnich odcinków sprzed lat – różnica widoczna jest gołym okiem. Tym razem, choć pewne niespodzianki były, zdecydowanie nie stanowiły one clou programu. Serial, któremu wielu nie bez racji zarzucało zbytnie wikłanie się w fabularne zagadki i przesadę w próbach zaskoczenia widzów, zrobił więc krok do tyłu, by dzięki niemu wykonać kolejne dwa naprzód. Tak jakby Esmail chciał naprawić przeszłe błędy i oznajmić całemu światu, że dojrzał do właściwych decyzji. Tyczy się to zresztą nie tylko twórcy, bo także w postępowaniu jego bohatera zaszła ogromna zmiana.
Skutki finałowej decyzji podjętej przez Elliota zobaczymy dopiero w kolejnym sezonie, ale mam wrażenie, że mogą one nie być aż tak zajmujące, jak prowadzący do nich proces. Ten pokazał bowiem inne, nieznane do tej pory oblicze "Mr. Robot". Serial, który zaczynał jako historia starcia jednostek z korporacją, nie tylko porzucił wcześniejszą, rewolucyjną ścieżkę, ale jeszcze spróbował odwrócić jej skutki, przyznając poniekąd, że bohaterowie popełnili błąd. Potrzeba działania była tak ogromna, że zaślepiła zarówno ich, jak i widzów. Nikt wszak nie zauważył, że akt chwalebnego buntu był tylko jeszcze jednym sprytnie skonstruowanym zabiegiem, kontrolowanym przez ukrytych w cieniu (lub zażywających kąpieli) władców marionetek. Doszedł do skutku, bo ktoś na niego pozwolił i wcale nie byli to hakerzy z fsociety.
Elliot, Angela, Darlene – wszyscy przez cały sezon stopniowo dochodzili do tego samego wniosku. Zostali zmanipulowani w myślenie, że oto biorą los swój i całego świata we własne ręce. Uciekają spod tyrańskiego jarzma złowrogiego E Corp i dają ludzkości prawdziwą wolność. Jak gorzka się ona okazała, widać choćby po ulicach Nowego Jorku zamienionych niemal w strefę wojenną. Nic więc dziwnego, że po ujrzeniu na własne oczy straszliwych skutków swoich czynów, bohaterowie zechcieli je odwrócić. Najlepiej cofając czas, być może nawet dosłownie. Nie bez powodu przecież karmił nas przez ostatnie odcinki Sam Esmail mniejszymi i większymi nawiązaniami do fantastycznych motywów, w gruncie rzeczy nie porzucając jeszcze w stu procentach pomysłu, że tajemniczym kongijskim projektem Whiterose jest wehikuł czasu.
Nie postawiłbym jednak na tę teorię zbyt wiele, bo choć "Mr. Robot" to serial niezwykły pod różnymi względami, jednak ciągle w miarę trzymający się ziemi. Przynajmniej na tyle, by jasno dać do zrozumienia, że cofnąć czas, by odwrócić nieodwracalne, mógł oszalały z rozpaczy Superman (fragment oglądany przez ludzi na ulicy pochodzi z filmu Richarda Donnera z 1978 roku). Ludzie takich możliwości nie mają. Bez względu więc na to, jak bardzo przekonująca byłaby w swoich zapewnieniach Whiterose, ani matka Angeli, ani tysiące ofiar niedawnych ataków nie wrócą do życia. Pewne rzeczy cofnąć się jednak da, lecz by tego dokonać, potrzeba siły równej potędze superbohaterów – przyznania się do błędu przed samym sobą.
Elliot miał zatem podwójnie trudne zadanie. W końcu, jak doskonale wiemy, nasz bohater występuje w liczbie mnogiej, ale aż do tej pory ani my, ani on nie zdawaliśmy sobie sprawy, jaka tak naprawdę jest rola Pana Robota w tym wszystkim. Złowrogie alter ego, mroczna strona osobowości, pan Hyde – wszystkie te określenia wydawały się pasować jak ulał do postaci granej przez Christiana Slatera. Błąd, jeden z wielu, jakie popełnialiśmy podczas oglądania tego serialu. Robot to Elliot, a Elliot to Robot, jakkolwiek by się od siebie różnili i jak bardzo sprzeczne mieliby ambicje, zawsze jeden będzie częścią drugiego. Oznacza to tyle, że historia rywalizacji tej dwójki od początku była czymś zupełnie innym – opowieścią o dochodzeniu do konsensusu.
Jakże ironicznie wygląda fakt, że to Pan Robot stworzył furtkę, która można odwrócić hakerski atak. On, przywódca rewolucji, mózg całej operacji! Zrobił to, bo to samo zrobiłby Elliot. Bo koniec końców mieli ten sam cel. Obydwaj chcieli zrobić coś dobrego i nie zamierzali przy tym nikogo krzywdzić. Wyszło odwrotnie, ale to nie musi być koniec. Ba, to może być początek, bo skoro rozdzieleni bohaterowie byli w stanie osiągnąć tak wiele, to sami pomyślcie, do czego mogą być zdolni, działając razem? A to wszystko efekt pogodzenia się z konsekwencjami własnych działań. Inaczej mówiąc, wzięcia ich na klatę i naprawienia tego, co da się naprawić.
Nie jest to oczywiście prosta sprawa, zwłaszcza gdy masz na sumieniu największy atak terrorystyczny w historii USA, co właśnie gnębi Angelę. Z najbardziej nieprzeniknionej, stała się ona najtragiczniejszą postacią tej opowieści, przyjmując po kolei kolejne ciosy zadawane jej przez los. Czy bardziej dotkliwe było odkrycie, że Phillip Price (Michael Cristofer) to jej ojciec, który porzucił ją przed laty, czy może jednak fakt, że była tylko pionkiem w małostkowej grze, to kwestia dyskusyjna – podobnie jak to, czy dziewczyna będzie w stanie podnieść się z dna, na jakim się znalazła. Na ten moment trudno to sobie wyobrazić, wszak jej działań nie cofnie jedna płyta.
Z konsekwencjami jednak w końcu będzie musiała się zmierzyć, bo czeka to absolutnie każdego. Spotkały one Darlene, gdy usłyszała mnóstwo gorzkich, choć nie do końca zasłużonych słów od Dom, spotkają też niewątpliwie samą agentkę, gdy już rozpocznie wymuszoną współpracę z Dark Army. Groteskowa scena z nią, Irvingiem (Bobby Cannavale wygląda bardzo twarzowo z siekierą i szalonym błyskiem w oku, prawda?) i zamienianym w krwawą masę agentem Santiago (Omar Metwally) była mocno oderwana od reszty, ale zdała egzamin. Była bowiem dosłowną manifestacją tego, o czym mówimy – czyny mają swoje konsekwencje, czasem ostateczne, jak w przypadku Santiago, czy niepotrafiącego się podporządkować Granta (Grant Chang).
I te konsekwencje zawsze nas dosięgną, nieważne jak szlachetne mamy intencje (ideały Dom sypały się niczym domek z kart z każdym uderzeniem Irvingowej siekiery – warto podkreślić fantastyczną grę zarówno Cannavale, jak i Grace Gummer) albo jak bardzo chcielibyśmy o nich zapomnieć. Tego drugiego sposobu nie do końca świadomie próbował Elliot. Manipulując własnymi wspomnieniami, uwierzył w sytuację, która w ogóle nie miała miejsca, tworząc fałszywą tożsamość chroniącą go przed rzeczywistością. Uczynił z niej swojego największego wroga, dając mu twarz człowieka, który tak bardzo go rozczarował, bo miał czelność go zostawić. Czy zrobił to wszystko tylko z żalu, czy były jeszcze inne powody, pewnie się dopiero dowiemy. W tym momencie istotne jest co innego – Elliot był w stanie pogodzić się z samym sobą dopiero wtedy, gdy poznał prawdę. Bolesną i trudną do zrozumienia, ale przecież w dojrzewaniu nie chodzi o to, by było łatwo.
A to właśnie stało się zarówno z Elliotem, jak i całym serialem. Zawiłą opowieścią, która za wszystkimi swoimi intrygami, efektownymi sztuczkami i ślepymi uliczkami kryje bardzo ludzką historię o dochodzeniu do porozumienia z samym sobą. O tym, jak konieczna jest w tym procesie pomoc ze strony innych (gdyby nie cierpliwe wyjaśnienia Darlene, Elliot żyłby nadal w kompletnej iluzji), i jak niewiele można osiągnąć, będąc zapatrzonym w jeden cel i nie dostrzegając niczego dookoła. Świat jest zbyt skomplikowany, by prosty podział na złe korporacje i dobrych hakerów miał w nim rację bytu.
"Mr. Robot" kazał nam długo czekać na to odkrycie, ale zrobił to w naprawdę satysfakcjonującym stylu, pomimo miejscami wyboistej ścieżki. Teraz, gdy widzimy i rozumiemy o wiele więcej, wydaje się, że jesteśmy gotowi na finałowe starcie zarówno z Whiterose, jak i przede wszystkim ze skutkami wszystkiego, do czego doprowadzili bohaterowie. Kolejny sezon już zamówiony (wydaje się, że to idealny moment, by zakończyć tę historię), pozostaje tylko czekać.