Świat bez nadziei w serialu bez perspektyw. "The Walking Dead" – recenzja jesiennego finału 8. sezonu
Mateusz Piesowicz
11 grudnia 2017, 23:01
"The Walking Dead" (Fot. AMC)
Wojna totalna jest już na półmetku i chciałbym napisać, że twórcy uczcili to mocnym uderzeniem. Nic z tego – jesienny finał jest jeszcze gorszy od poprzednich odcinków. Spoilery.
Wojna totalna jest już na półmetku i chciałbym napisać, że twórcy uczcili to mocnym uderzeniem. Nic z tego – jesienny finał jest jeszcze gorszy od poprzednich odcinków. Spoilery.
Najpierw obiecujesz akcję i emocje, jakich nie było w serialu od dawna. Wychodzi z tego przeciągnięta, nudna i pozbawiona choć krzty napięcia historia, której kolejne punkty odhacza się co tydzień coraz bardziej beznamiętnie. Co robisz? Będąc twórcą "The Walking Dead" nie masz wielkiego wyboru – trzeba kogoś uśmiercić. Najlepiej postać, która jest w serialu od bardzo dawna i do której widzowie zdążyli się już przyzwyczaić. Trzeba wszak nimi wstrząsnąć, by nie posnęli przed ekranami do końca sezonu.
Sezonu, który z każdym odcinkiem z doskonałej przeciętności osuwał się w coraz większą nędzę i wraz z "How It's Gotta Be" wreszcie dopiął swego. W sumie to spore osiągnięcie, bo mając w rękawie asa w postaci śmierci ważnego bohatera, trzeba się naprawdę mocno postarać, by nie obchodziła ona kompletnie nikogo. A tak właśnie jest w przypadku Carla, którego tragiczny los najbardziej wstrząsnął chyba ojcem grającego go Chandlera Riggsa, bo ten nie szczędził gorzkich słów showrunnerowi serialu (zwolnienie z pracy na 2 tygodnie przed 18. urodzinami rzeczywiście brzmi dość rozczarowująco).
Ale zostawmy nieporozumienia pomiędzy producentem, a rodzicem nieletniego aktora. Znacznie bardziej interesuje mnie kwestia tego, jak dramatyczne wydarzenie wybrzmiało na ekranie. A właściwie nie wybrzmiało, bo choć od pierwszej sceny z Carlem było jasne, że coś mu grozi, nie poświęciliśmy sprawie zbyt wiele miejsca. Napisał chłopak pożegnalny list, rzucił smutne spojrzenie, pogadał chwilę z Neganem, bo przecież trzeba się wykazać na sam koniec i to właściwie wszystko. Jakaś szczególne dramaturgia? Szkoda czasu, lepiej się zająć wybuchami i strzelaniem.
Nie ma wprawdzie wątpliwości, że do młodego Grimesa jeszcze wrócimy (Riggs powiedział w rozmowie z "The Hollywood Reporter", że śmierć to kwestia niedługiego czasu, lecz w urywkach z przeszłości będzie się przewijał przez całą drugą połowę sezonu), ale jeśli chodzi o emocjonalny wydźwięk jego historii, to twórcy pogrzebali swoje szanse już dawno temu. Próbowali zrobić z Carla swego rodzaju chodzące sumienie serialu, ale przewijającą się w tym sezonie w jego wątku kwestię moralności i jej braku w obliczu okrutnej rzeczywistości sprowadzili do kilku scen, które wylatywały z głowy zaraz po obejrzeniu. Pewnie, ugryzienie akurat w momencie, gdy pomagał Siddiqowi (Avi Nash) to bardzo gorzkie zakończenie, ale sęk w tym, że nie niesie ono ze sobą absolutnie żadnych emocji, bo twórcy kiepsko je obudowali – tak jakby uznali, że długi staż w serialu wystarczy, byśmy się wzruszyli.
Nie drodzy państwo, to już nie te czasy. Sami doprowadziliście do tego, że nawet odejście postaci, którą wielu widzów najchętniej uśmierciłoby już lata temu, nie wywołuje absolutnie żadnych uczuć. Co najwyżej przykrość, że bohater będący stałym elementem serialowej rzeczywistości padł ofiarą twórczego krzyku rozpaczy. Bo jak inaczej nazwać sytuację, gdy jego los podnosi nam ciśnienie w podobnym stopniu, co śmierć niejakiego Neila? Wiem, że nie znacie, ja też nie, pojawił się i zginął w tym odcinku. Abstrahując zatem od tego, czy lubicie Carla, czy nie – na tak fatalny scenariusz sobie po tych kilku latach zwyczajnie nie zasłużył. To wręcz niesamowite, w jakim stopniu udało się twórcom uczynić tę historię kompletnie beznamiętną.
Gdy się jednak popatrzy na resztę odcinka, sprawa przestaje być aż tak zaskakująca. Ten jest bowiem perfekcyjnym podsumowaniem wszystkiego, co do tej pory oglądaliśmy w 8. sezonie "The Walking Dead". Pisaną na kolanie historią, w której absurd goni absurd, a twórcy nie dbają już nawet o pozory sensu czy spójności. Od czego zacząć? Śmieciarzy, którym poświęciliśmy kupę czasu, by zniknęli bez wyjaśnienia przy pierwszej możliwej okazji? A może jednak od wyprawy Aarona i Enid do Oceanside, która urywa się, gdy na wejście uśmiercają przywódczynię osady? Stężenie fabularnej głupoty już przekracza wszelkie granice, a to tylko pierwsze wątki z brzegu.
Nie wspomnieliśmy wszak jeszcze o Zbawcach, którzy jakimś sposobem wydostali się z oblężonego przez trupy Sanktuarium. Jak? Zdaje się, że nawet twórcy nie wiedzą, bo ich odpowiedzią na to pytanie jest tylko: "Eugene". W sumie wygodne. Na każdy absurd w serialu można odpowiadać "Eugene" i od razu byłoby weselej, trochę w stylu "Monty Pythona" dla ubogich. I scenarzyści nie musieliby pozorować wysiłku przy pracy.
Ale idźmy dalej – Zbawcy uciekli, po czym od razu się perfekcyjnie zorganizowali w trzech wielkich oddziałach, których, a to niespodzianka, nikt z naszych nie zauważył. Ale zaraz, czy Daryl przypadkiem przed momentem nie wjechał w ścianę Sanktuarium? I tak po prostu wrócił razem z resztą do Alexandrii? Nikt nie był zainteresowany zobaczeniem efektów błyskotliwego planu? Wiecie, ja naprawdę nie lubię czepiać się szczegółów i drobnych logicznych dziur, ale tutejsze są raczej kraterami, których twórcy nawet nie próbują wyjaśniać. "Bo tak" jest odpowiedzią na wszystko (myślę, że można ją stosować naprzemiennie z "Eugene"), podczas gdy idiotyczna fabuła pędzi dalej.
Bo przecież to jeszcze nie koniec. Mieliśmy też chociażby grupę Zbawców zatrzymującą ludzi ze Wzgórza na czele z Maggie. Ci byli tak mili, że nawet nie próbowali walczyć (pomimo broni, opancerzonych samochodów, ludzi, itp.). Rozsądnie zatem będzie uwięzić ich przywódczynię, prawda? W końcu Negan sam wspominał, że chce zrobić przykład z niej, Ricka i Ezekiela, którego nawet się w tym celu szuka w innym żenującym wątku. Co więc robią Zbawcy? Puszczają Maggie wolno, żeby osobiście zajęła się uprawą sorgo (tak, sorgo). Dobrze chociaż, że wcześniej zabili Neila. Nie no, jak zabili Neila, to nie ma w ogóle o czym mówić, sprawa jest jasna. Mam nadzieję, że wyczuwacie ironię – przy takim natężeniu bzdur naprawdę nic innego mi nie zostało.
Oczywiście ma to wszystko jakiś cel. Wzgórze zostanie ostatnim bastionem obrony przed Zbawcami, kobiety z Oceanside dołączą do walki, Śmieciarze pewnie też pojawią się w kluczowym momencie, a Rick jeszcze raz stanie oko w oko z Neganem i może nawet tym razem nie da się wypchnąć przez okno. To jasne, że fabuła tego sezonu "The Walking Dead" zmierza w określonym kierunku i musi kluczyć po drodze. Wzlot, upadek, wzlot, upadek, i tak aż do finału – tak to miało wyglądać, więc nie struktury się czepiam, tylko wykonania, które nie ma absolutnie nic wspólnego z solidnie zrobioną telewizyjną rozrywką.
Wszystkie grzechy dałoby się przecież serialowi AMC wybaczyć (albo przynajmniej ich większość), gdyby tylko śledziłoby się go ze zwykłą ciekawością. Odrobina napięcia, nawet taniego, potrafi zdziałać cuda, ale twórców nie stać na takie ekstrawagancje. Jest za to dużo wybuchów, biegania i strzelania do nikogo, które pewnie zapewniły wszystkim na planie sporo dobrej zabawy. Nam jednak nie dają żadnej, a jeśli dodamy do nich pozbawioną sensu historię przeskakującą z wątku do wątku bez ładu i składu oraz pozory głębi, które symbolizuje się wizjami, podniosłą muzyką i ujęciami twarzy bohaterów, to całość wygląda jak amatorska robota, a nie serial, który ciągle jeszcze śledzą miliony widzów.
Na początku 8. sezonu podstawowym problemem "The Walking Dead" była przewidywalność i nuda – patrząc na to, jak serial wygląda teraz, chciałoby się do tych czasów wrócić. Dawały przynajmniej cień nadziei na to, że z czasem będzie lepiej. W tym momencie w kolejce mamy "emocjonalne" pożegnanie z Carlem i kolejne podejście do wojny totalnej, która brzmi już jak nieśmieszny żart. Sam nie wiem, co zapowiada się gorzej. Perspektyw na poprawę nie dostrzegam, nawet mocno wytężając wzrok. I pomyśleć, że kiedyś tę historię i jej bohaterów śledziło się z zapartym tchem.