Narodziny gwiazdy. "The Marvelous Mrs. Maisel" – recenzja drugiej połowy 1. sezonu
Mateusz Piesowicz
9 grudnia 2017, 20:03
"The Marvelous Mrs. Maisel" (Fot. Amazon)
Komediowa scena to prawdziwe powołanie Midge Maisel. Teraz, gdy już to wie, pora na pierwsze przeszkody na zawodowej drodze oraz kolejne na prywatnej. Uwaga na spoilery z całości.
Komediowa scena to prawdziwe powołanie Midge Maisel. Teraz, gdy już to wie, pora na pierwsze przeszkody na zawodowej drodze oraz kolejne na prywatnej. Uwaga na spoilery z całości.
Zwykle cały sezon serialu oznacza długą drogę przebytą przez jego bohatera lub bohaterkę (chyba że to procedural, wtedy kręcimy się w kółko). Wychodząc od jakiegoś przełomowego zdarzenia w życiu postaci, obserwujemy, jak stopniowo ewoluuje lub stacza się na dno, w zależności od rodzaju opowieści, z jaką mamy do czynienia. W przypadku Midge Maisel (pisałem poprzednio, jak znakomita jest Rachel Brosnahan, więc nie będę się powtarzał) tym zdarzeniem było bez wątpienia rozstanie z mężem, które zaprowadziło ją wprost na deski stand-upowej sceny. Ta podróż jest jednak daleka od zakończenia. Ba, po finałowym odcinku dominuje wrażenie, że dopiero ją rozpoczęliśmy.
A już na pewno rozpoczęła ją Midge, ujawniając klubowej publiczności swoje prawdziwe nazwisko i w błyskotliwym stylu odzyskując równowagę po kryzysie, który mógł jej efektowną sceniczną karierę przedwcześnie zakończyć. Do niczego takiego rzecz jasna nie doszło, a pani Maisel wróciła na zawodową ścieżkę, której skali trudności nie zazdroszczą jej nawet striptizerki. Można jednak odtrąbić sukces – w końcu Midge ma to, czego chciała. Prawdziwe schody jednak dopiero przed nią, a ich zapowiedzi przewijały się przez cały sezon kilka razy.
Odzyskawszy równowagę w komediowym świecie, nasza bohaterka stanie bowiem przed wyzwaniem, które wydaje się o wiele trudniejsze (a bez wątpienia bardziej przerażające), niż przekonanie do siebie stand-upowej branży. Mianowicie połączenia dwóch rzeczywistości, które do tej pory trzymała z dala od siebie. A raczej utrzymywała w tajemnicy przed jedną istnienie drugiej, która bez niej nie mogłaby funkcjonować. Mówiąc jaśniej – najbliżsi Midge będą w końcu musieli się dowiedzieć, że szczegóły z ich życia bawią przypadkowych bywalców nowojorskich klubów. Jeden już poznał prawdę i sami widzieliście, że informacja nie przypadła mu szczególnie do gustu.
Pytanie brzmi, czy bardziej zabolało Joela (Michael Zegen) publiczne wywlekanie jego brudów, czy może fakt, że jego żona jest o wiele lepsza w czymś, co było jego marzeniem? Możemy bezpiecznie obstawiać to drugie, co oznacza, że ponowne zejście się państwa Maisel należy już raczej do sfery fantazji. I jak tu się dziwić Abe'owi (fenomenalny Tony Shalhoub), że nie chciał o niczym przedwcześnie informować Rose (Marin Hinkle)? Pan Weissman nie jest głupi i choć nadal nie ma bladego pojęcia o tajemniczym zajęciu swojej córki, a jej zachowanie zdążyło go ostatnio kilka razy porządnie zaskoczyć, jej charakter zna bardzo dobrze. Może nawet lepiej, niż on sama.
Bo Midge kolejne szczegóły na swój temat ciągle odkrywa, zarówno na scenie, która dodaje jej całe pokłady brawury (grillowanie gwiazdy stand-upu w obecności jej menedżera to żaden problem), jak i w bardziej prywatnych okolicznościach. Choćby wtedy, gdy silna i niezależna kobieta wypłakiwała się w rękaw Susie (Alex Borstein), bo miała już wszystkiego dość. Te kompletnie różne oblicza pani Maisel są absolutnie fascynujące, bo rzadko się ze sobą spotykają. Mamy Midge pewną siebie, wygadaną i charyzmatyczną, ale mamy też taką, która w pewnie najbardziej szczerej rozmowie z własną matką od dłuższego czasu nie potrafi wydusić praktycznie ani słowa.
Nie może zatem dziwić, że obawia się momentu, gdy stand-up i życie w konserwatywnej żydowskiej rodzinie z lat 50. staną twarz w twarz. Momentu, którego do tej pory skutecznie unikała, koncentrując się na odkrywaniu samej siebie, ale który zbliża się wielkimi krokami i już się niecierpliwię na myśl, jak będzie wspaniały. Wszystko, co widzieliśmy do tej pory, stanowi przecież w gruncie rzeczy tylko wprowadzenie. Krok po kroku podążaliśmy za Midge od czasów, gdy jeszcze jako moralne wsparcie dopingowała Joela z widowni, aż do chwili, gdy zamienili się miejscami. I to właśnie teraz powinna się zacząć prawdziwa zabawa. Ale zostawmy już przyszłość, skupmy się na teraźniejszości.
W tej natomiast życie Midge to praca w dziale kosmetycznym u B. Altmana i scena – a na niej wzloty i upadki, o których nasza bohaterka zdążyła się kilka razy boleśnie przekonać. Obserwowanie, jak przystosowywała się do realiów stand-upowego świata, odkrywając, że improwizacja nie zawsze działa, a salonowe występy nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością, było czystą przyjemnością. Zwłaszcza wtedy, gdy nie odstępowaliśmy bohaterki na krok, a jej zawodowe perypetie przenikały się z osobistymi. Nie chodzi nawet tylko o Joela i niejaką Penny Pann (Holly Curran), która okazała się bardzo wdzięcznym tematem do żartów, ale o świat, w jakim przyszło żyć naszej bohaterce.
Świat, w którym kobiety kryją się pod wieloma maskami i to niezależnie od tego, czy są przykładnymi żonami i matkami, czy gwiazdami estrady. Bo jak odkrywa w pewnym momencie ze zdumieniem Midge, nie ma wielkiej różnicy pomiędzy jej matką, która nosi perfekcyjne przebranie przez cały dzień (i część nocy), a Sophie Lennon (Jane Lynch), która dla odmiany pospolitą kobietą z Queens staje się tylko na scenie. Obydwie tworzą te iluzje w konkretnym celu – by wejść w odgórnie im narzucone role. Dla Rose to perfekcyjna pani domu, dla Sophie komediowa persona. Różni je wykonanie i publika, do której są skierowane, ale obie kreacje zaspokajają jasno określone potrzeby.
Na ich tle Midge jawi się wręcz jako rewolucjonistka, bo robi coś niespotykanego: pokazuje swoją prawdziwą twarz. Zarówno publice podczas występów, w których szczerze opowiada o sobie, jak i na co dzień, w rzeczywistości po rozstaniu z mężem. Pamiętacie ten moment, gdy po spędzeniu razem nocy, Joel przygląda się twarzy Midge bez makijażu i ze zdumieniem odkrywa, że wygląda jakoś inaczej? To znacząca drobnostka – bohaterka pierwszy raz była w stu procentach sobą nie tylko na scenie. I na pewno nie czuła się z tym źle.
Bo w tej wolności i robieniu dokładnie tego, na co ma się ochotę, leży sedno sprawy. Chcesz tworzyć na scenie inną postać, proszę bardzo, twoje prawo. Ale czemu przy tym ukrywać swoją prawdziwą twarz? Czy humor wynika z autentyczności? Nie, wynika tylko z tego, czy jesteś dobra w tym, co robisz. Sophie mówi, że to nieistotne, bo widząc kobietę na scenie, męska część widowni myśli tylko o seksie, więc trzeba odwrócić ich uwagę. Midge udowadnia, że do tego wystarczy tylko talent. Jego nie przykryją ani wysokie obcasy, ani sukienki, ani makijaż. Ani nawet wyglądanie jak milion dolarów.
Pani Maisel nie robi tego, czego się od niej oczekuje na żadnej płaszczyźnie. Serca komediowej widowni już tym podbiła, nieco gorzej idzie jej w prywatnym życiu, ale trzeba przyznać, że tutaj stoi przed nią jeszcze grubsza ściana do przebicia. Mur, za którym czasem nawet sama się chowa (jak wtedy, gdy po jednej nocy jest skłonna wrócić do Joela), bo tak z pewnością jest wygodniej. Nie zapominajmy, że to lata 50., czyli czasy, które bohaterka wyprzedza o kilka dekad. Właściwie to jej zachowanie pod wieloma względami i dzisiaj byłoby postępowe, więc co dopiero wówczas. Ważne jest jednak to, że twórczyni serialu nie zrzuca na nas istotnych kwestii społecznych z gracją hipopotama.
Wręcz przeciwnie, wszystko tu jest tak urokliwe, jakbyśmy oglądali piekielnie inteligentną bajkę. Trzymającą się rzeczywistości, ale jednak zanurzoną w fantazji. Taką, gdzie błyskotliwy feministyczny wywód jest równie na miejscu, jak ślubne "Hawa nagila" i tancerze, od których nie można oderwać oczu. To opowieść, w której poważne małżeńskie dyskusje można przeprowadzać na karuzeli, a absurdalna scena w synagodze wygląda całkiem prawdopodobnie. Wątpię, by dało się ją porównać z czymkolwiek innym, a jednak autentyczności nikt nie może "The Marvelous Mrs. Maisel" odmówić.
Można się za to przyczepić do szczegółów, jak choćby zbytnie przywiązanie do Joela, którego brak charyzmy w zestawieniu z Midge mocno kłuje w oczy, zwłaszcza gdy zostajemy z nim sam na sam. Albo porzucanie niektórych postaci (państwo Maiselowie gdzieś nagle zniknęli, a szkoda, bo Kevin Pollak i Caroline Aaron są świetni) lub wracanie do nich tylko wtedy, gdy są potrzebni, by ruszyć historię do przodu (kłania się Lenny Bruce).
Żadna z tych wad nie przykrywa jednak całości, która jest czymś więcej, niż tylko pełnym pozytywnych emocji serialowym smakołykiem. To historia fantastycznej bohaterki, której 1. sezon to więcej niż solidny fundament, by stać się prawdziwym hitem. Oby tak było, bo pani Maisel zasługuje na miejsce w galerii telewizyjnych sław jak mało kto.