Rodzina królewska ponad wszystko. "The Crown" – recenzja 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
7 grudnia 2017, 22:15
"The Crown" (Fot. Netflix)
Ciężkie jest życie królowej – to wiemy już z poprzedniego sezonu netfliksowego serialu. Jego następca komplikuje sprawy, pozostając olśniewającym widowiskiem i zaskakująco ludzką historią. Czy lepszą?
Ciężkie jest życie królowej – to wiemy już z poprzedniego sezonu netfliksowego serialu. Jego następca komplikuje sprawy, pozostając olśniewającym widowiskiem i zaskakująco ludzką historią. Czy lepszą?
Przed nie lada wyzwaniem stanęli twórcy "The Crown" przy kontynuacji swojego serialu. Sami są jednak sobie winni, bo zawieszając przed rokiem poprzeczkę na bardzo wysokim poziomie, sprawili, że doskoczenie do niej stało się planem minimum na 2. sezon. Planem, którego realizacji spodziewali się absolutnie wszyscy, licząc wręcz na to, że zostanie on wykonany ponad normę, dzięki czemu kolejna odsłona historii o brytyjskiej monarchii otrze się o serialową doskonałość.
Jest w tym myśleniu oczywista pułapka – wszak kontynuacja nawet najlepszej opowieści siłą rzeczy nie może robić tak dobrego pierwszego wrażenia jak oryginał. A wnikając w szczegóły 2. sezonu "The Crown", robi się jeszcze trudniej. Oto bowiem wkraczamy w kolejne lata panowania Elżbiety II (Claire Foy, już po raz ostatni w tej roli, w kolejnym sezonie zastąpi ją Olivia Colman), gdy królowa nie jest już stopniowo odnajdującą się w nowych okolicznościach nowicjuszką. Jasne, ciągle przytrafiają się nowe sytuacje, ale ogromna część jej nielicznych praw i znacznie liczniejszych obowiązków jest już zarówno naszej bohaterce, jak i nam, doskonale znana.
Musieli więc twórcy znaleźć jakiś zamiennik dla jej monarszej edukacji, który byłby dla nas równie zajmujący. Bo z całym szacunkiem do okresu, w którym rozgrywa się akcja tego sezonu i jego politycznych turbulencji (zaczynamy od kryzysu sueskiego w 1956 roku, kończymy aferą Profumo z 1963), urywek z kroniki brytyjskiej historii to za mało, by przykuć do ekranu do 10 godzin. W centrum uwagi stawia się więc tutaj rodzinę. A właściwie nawet dwie – królewską i tę zwyklejszą, która w praktyce nie ma prawa istnieć, bo zastępuje ją fantazja rodziny idealnej.
Co innego jednak królewskie obowiązki, a co innego rzeczywistość, która Elżbietę i jej najbliższych uderza w sposób okrutniejszy, niż zwykłych śmiertelników. Bo choć osobiste problemy są w ich świecie równie naturalne, jak gdzie indziej, to już rozwiązaniom daleko do normalności. Trudno takiej oczekiwać, gdy małżeński konflikt urasta do rangi sprawy o państwowym (w sumie to nawet międzynarodowym) znaczeniu; buntownicza postawa młodej kobiety jest zabijana w zarodku, zanim rozprzestrzeni się w brukowych mediach; a przeszłość może stanowić większy problem, niż teraźniejszość.
Skupienie się na "prywatnych" historiach jest tu wyraźnie zaznaczane już od samego początku, który z turbulencji w związku Elżbiety i Filipa (Matt Smith) robi punkt wyjścia do reszty historii. Ale spokojnie, małżeńskie sprawy tych dwojga nie zdominują całego sezonu, choć będą stanowić jego klamrę. Pomiędzy nimi znajdzie się jednak miejsce na wiele więcej, bo serial zachował dotychczasową, bardziej epizodyczną niż w przypadku większości współczesnych fabuł formułę. Kolejne odcinki będą więc przeskakiwać od problemu do problemu, umieszczając naszych bohaterów na tle historycznych wydarzeń i potrafiąc na dłuższy czas porzucić przewodni wątek, by skupić się na czymś zupełnie innym.
Dzięki temu "The Crown" ani na moment nie staje się wystawnym podręcznikiem XX-wiecznej historii, lecz serialem, który potrafi przybierać niekiedy bardzo zaskakujące oblicza. Od przygody o niemal awanturniczym charakterze (na ile można tak nazwać książęcy tour po byłych i obecnych koloniach); poprzez subtelny, ale momentami też pokazujący pazurki romans; po swego rodzaju damski pojedynek na szczycie. Choć nie ma w tym sezonie tak wyraźnie wybijających się odcinków, jak choćby poprzednio ten o wielkim londyńskim smogu (to akurat również wina mocno odczuwalnego braku Johna Lithgowa), jest kilka takich, które można spokojnie traktować jak osobne historie o swoich własnych, solidnych fundamentach.
Wszystkie są jednak niepodważalnie częścią większej całości i składają się na opowieść o jednej z najbardziej niezwykłych rodzin na świecie. Rodzin, bo w tym sezonie znacznie mocniej niż poprzednio czuć, dlaczego serial nosi tytuł "The Crown", zamiast, nie przymierzając, "Queen Elizabeth". Monarchia jest tu wielką, mroczną chmurą wiszącą nad wszystkimi bohaterami i zatruwającą ich życie. Jak bardzo powinności wpłynęły na Elżbietę, zdążyliśmy się już przekonać, więc tym razem główna bohaterka często usuwa się na drugi plan, robiąc miejsce zarówno Filipowi, jak i Małgorzacie (świecąca w tym sezonie najjaśniejszym blaskiem Vanessa Kirby), byśmy mogli w detalach zobaczyć, jak długi królewski cień rzuca się na ich losy.
Te układają się różnie, także jeśli chodzi o jakość ich wątków, bo choćby w przypadku księcia można mieć zastrzeżenia o powtarzalność czy nadanie jego historii nadmiernego znaczenia. W gruncie rzeczy są to jednak drobiazgi, bo całość znów niesamowicie wciąga, niezależnie od tego, na kim akurat skupiamy uwagę. Porywają bardziej żywiołowe fragmenty opowieści dotyczące Małgorzaty i jej romansu z fotografem Tonym Armstrongiem-Jonesem (trudno sobie wyobrazić lepszy casting do tej roli niż Matthew Goode), ale nie sposób nie docenić nieco melancholijnej historii Filipa oraz małego Karola. "The Crown" ma w 2. sezonie różne oblicza i w gruncie rzeczy każde ma do zaoferowania coś wyjątkowego.
Spina je natomiast postać Elżbiety, która dostrzega, być może po raz pierwszy, jak bardzo jej pozycja zmieniła życie jej najbliższych. Kobieta, którą sytuacja zmusiła do przyspieszonego dorośnięcia, zauważa, że dokładnie to samo spotkało innych. Zdeterminowana, by poświęcić dla doskonałego wypełniania swojej roli wszystko i wszystkich, uświadamia sobie, że w tej królewskiej złotej klatce nie znajduje się sama, a jej reakcje na to odkrycie bywają bardzo różne. Rozwiązanie jednak zawsze jest to samo: monarchia przede wszystkim.
Gorzkie? Owszem, ale serial nie trzyma się kurczowo tego tonu. Bywają tu momenty znacznie bardziej optymistyczne, gdy twórcy odwracają naszą uwagę od nieludzkich aspektów bycia częścią rodziny królewskiej i kierują ją na dynamicznie zmieniającą się rzeczywistość. Historia i polityka, jak już wspominałem, są tu tylko tłem, ale szalenie efektownym. Jak choćby wtedy, gdy Elżbieta spotyka się z Kennedymi, czyli niemalże odpowiednikiem rodziny królewskiej zza oceanu (w tych rolach Michael C. Hall i Jodi Balfour). Powoli wkraczająca również do pałacu nowoczesność także znajduje tu swoje oblicze, które twórcy przedstawiają jak zwykle z dbałością o szczegóły, bo "The Crown" pozostało jedną z najefektowniej zrealizowanych telewizyjnych opowieści, jakie kiedykolwiek powstały.
Jest zatem dokładnie tak pięknie i bogato pod każdym względem, jak należało się tego spodziewać. A wracając do pytania postawionego na wstępie, czy jest też lepiej niż poprzednio, odpowiem tak: jeśli zakochaliście się w tej historii w 1. sezonie, to teraz będziecie równie oczarowani. Jeśli nie, to może spróbujcie w kolejnym – bo zdaje się, że pierwszych naprawdę dużych zmian w "The Crown" należy się spodziewać dopiero tam.
Recenzja jest przedpremierowa. 2. sezon "The Crown" zadebiutuje na Netfliksie w piątek, 8 grudnia, o godz. 9:00 rano.