Które seriale warto oglądać? Oceniamy listopadowe nowości
Redakcja
7 grudnia 2017, 20:03
"Godless" (Fot. Netflix)
14 premier, w tym kilka naprawdę świetnych. W ramach podsumowania listopada oceniamy takie tytuły, jak "Alias Grace", "The Punisher", "Godless", "Howards End" czy "The Marvelous Mrs. Maisel".
14 premier, w tym kilka naprawdę świetnych. W ramach podsumowania listopada oceniamy takie tytuły, jak "Alias Grace", "The Punisher", "Godless", "Howards End" czy "The Marvelous Mrs. Maisel".
"S.W.A.T."
Po kilku odsłonach przygód dzielnych chłopaków (i dziewczyn) z wojska, przyszła pora, by oddać honory ich odpowiednikom strzegącym porządku na amerykańskich ulicach. Konkretnie w Los Angeles, gdzie toczy się akcja "S.W.A.T.", remake'u filmu z 2003 roku oraz serialu z lat 70. Już samo to brzmi wtórnie, a wygląda to wszystko jeszcze gorzej.
Serial CBS to wypełniony bezmyślną akcją procedural, który nie jest wart ani chwili poświęconego mu czasu. Koncentruje się na tytułowej jednostce do zadań specjalnych pod przywództwem Daniela 'Hondo' Harrelsona (Shemar Moore), która wkracza do akcji, gdy robi się naprawdę niebezpiecznie. Od czasu do czasu sygnalizuje się tu jakieś problemy w stylu nieufności podwładnych do nowego szefa czy kwestii policyjnej brutalności, ale wszystkie są rozwiązywane niemal momentalnie.
Bo wiadomo, że ważniejsza od nich są pościgi, bijatyki i strzelanie. Dużo strzelania ze wszystkiego, czym tylko się da (była nawet wyrzutnia rakiet w centrum Los Angeles, bo czemu nie?). No i oczywiście obowiązkowe slogany, klisze i banały, którymi wypełniono cały scenariusz. Do kompletu trzeba jeszcze tylko przystojnego głównego bohatera, a że Shemar Moore ma wszystko na swoim miejscu, to mamy gotowy serial. Trzymajcie się z dala. [Mateusz Piesowicz]
"Alias Grace"
XIX-wieczny kryminał, historia obyczajowa i analiza psychologiczna w jednym, czyli kolejna ekranizacja powieści Margaret Atwood, której nie wypada przegapić. Podobnie jak w "Opowieści podręcznej", i tutaj w centrum opowieści jest silna kobieta, ale na tym oczywiste podobieństwa się kończą. Bo tytułowa bohaterka miniserialu Netfliksa i kanadyjskiej stacji CBC to osoba wzbudzająca ogromne wątpliwości, tak samo jak jej historia.
Ta jest opartym na faktach przedstawieniem losów Grace Marks (Sarah Gadon), młodej, irlandzkiej służącej, która w 1843 roku została skazana na dożywocie za zabójstwo swojego pracodawcy i jego kochanki. Co jednak dokładnie zaszło? Czy kobieta rzeczywiście jest bezlitosną morderczynią, czy może raczej niewinną ofiarą okoliczności, która odsiaduje karę za zbrodnię, jakiej nie popełniła? Na to i szereg innych pytań stara się znaleźć odpowiedzi serial, oddając głos w swojej własnej sprawie samej Grace.
Ta przebywa w więzieniu już kilkanaście lat, gdy pojawia się szansa na ułaskawianie – potrzeba tylko opinii specjalisty, doktora Simona Jordana (Edward Holcroft), który na podstawie rozmów z kobietą ma ustalić, czy jest osobą zdrową psychicznie. Sprawa nie będzie jednak prosta, bo opowieść Grace jest poszatkowana, niekompletna i oczywiście bardzo subiektywna. Mieszająca fakty z fikcją, a nawet rzeczywistość z fantazją i w praktyce uniemożliwiająca znalezienie jedynej słusznej wersji wydarzeń.
Nie o to jednak chodzi w "Alias Grace", by orzekać o winie lub niewinności, lecz by pozwolić się porwać historii opowiadanej przez bohaterkę, której nigdy nikt nie słuchał. Tutaj Grace dostała szansę zarówno na przedstawienie swojej wersji zdarzeń, jak i samej siebie – kobiety o tylu twarzach, że znalezienie tej prawdziwej to wielkie wyzwanie. Zdecydowanie warto spróbować. [Mateusz Piesowicz]
"SMILF"
Kolejny życiowy komediodramat, którego główną bohaterką jest tym razem młoda matka samotnie wychowująca dwuletniego synka. Bridgette (w tej roli twórczyni serialu Frankie Shaw) jest inteligentną kobietą z całkiem normalnymi marzeniami o miłości, związku i karierze, które jednak kolidują z rzeczywistością. Ta wygląda bowiem tak, że bohaterka musi poświęcić wszystko małemu Larry'emu, pracując gdzie i kiedy tylko może, gnieżdżąc się z nim w ciasnym mieszkanku i próbując pomiędzy tym wszystkim mieć jakiekolwiek życie seksualne.
Na tym ostatnim serial skupia się w nawet zbyt dużym stopniu, zwłaszcza w premierowym odcinku, który nieco zaburza obraz "SMILF". Bo produkcja Showtime (która dostała już nawet zamówienie na 2. sezon) to wcale niegłupia historia, której bliżej do poważnego dramatu niż do płytkiej komedii. Starcie wielkich marzeń z szarą rzeczywistością to oczywiście nic nowego, ale nadal dobrze się to ogląda, o ile tylko serial ma do opowiedzenia coś więcej, niż tylko tonę dowcipów o seksie.
"SMILF" ma i widać to w wielu momentach. Świetna jest choćby Rosie O'Donnell w roli matki Bridgette, z którą łączy ją specyficzna relacja; nieźle wypada też wątek różnic klasowych w zestawieniu z rodziną, dla której pracuje bohaterka; albo jej byłego i jego nowej partnerki. Najlepiej natomiast prezentuje się sama Bridgette, która z miejsca wzbudza sympatię szczerością swoich uczuć do Larry'ego i ogromną siłą, o jaką trudno tę niepozorną dziewczynę podejrzewać. Z pewnością wielu dostrzeże w niej coś znajomego i właśnie to powinno być największą siłą serialu, który na swoje wyżyny wspina się jednak zdecydowanie zbyt rzadko. [Mateusz Piesowicz]
"Długa droga do domu"
Druga wojna w Zatoce Perskiej to temat, który w amerykańskiej sferze publicznej nadal budzi żywe emocje. I to jednocześnie temat nowego serialu National Geographic o jednym z jej najbardziej krwawych epizodów – tzw. czarnej niedzieli. Zasadzka, w którą wpadli żołnierze z 1. Dywizji Kawalerii, została pokazana na tyle realistycznie, że momentami przypomina film dokumentalny, a nie serial fabularny. Trudno się dziwić, bo projekt oparto na bestsellerze amerykańskiej dziennikarki Marty Raddatz pod tym samym tytułem.
Skojarzenia z "Black Hawk Down" są jak najbardziej na miejscu. I w jednym, i drugim przypadku mamy rutynową misję amerykańskich żołnierzy, która przeradza się w desperacką walkę o przetrwanie. W "Długiej drodze do domu" pokazano też front domowy – z rodzinami w Fort Hood oczekującymi na wieści o swoich bliskich. I chociaż ten wątek akurat jest najbardziej sztampowy, to sprawia, że serial jawi się jako kompletna opowieść o wszystkich aspektach życia żołnierzy i ich rodzin. Co prawda w warstwie "wojennej" nie jest to nic bardzo oryginalnego, ale świetna obsada i wysokie walory realizacyjne sprawiają że ten miniserial ogląda się z dużym zaangażowaniem.
Twórcy "Długiej drogi do domu" zadbali, by na ekranie pojawili się znani aktorzy, zarówno w rolach żołnierzy walczących a Bagdadzie, jak i oczekujących na wieści członków rodzin. Trójka najważniejszych oficerów to podpułkownik (obecnie generał) Gary Volesky (Michael Kelly, doskonale znany z "House of Cards"), kapitan Troy Denomy (Jason Ritter) oraz dowódca plutonu uwięzionego w zasadzce, czyli porucznik Shane Aguero (E.J. Bonilla). Na wieści z linii frontu czekają m.in. Sarah Wayne Callies jako LeAnn Volesky i Kate Bosworth, w serialu żona kapitana Denom'ygo. Kombinacja świetnych kreacji aktorskich i realizmu działań sprawia, że ten projekt National Geographic należy uznać za udany. [Michał Kolanko]
"Damnation"
Na razie "Damnation" to raczej obietnica bardzo dobrego serialu, niż coś, co powala na kolana w każdej minucie, ale nic nie szkodzi. Produkcja USA Network na tyle odróżnia się od wszystkiego, co możecie teraz zobaczyć w telewizji, że aż warto na nią zwrócić uwagę. Coś znajomego zauważą w niej fani "Carnivàle", bo i epoka historyczna mniej więcej ta sama, i kryzys gospodarczy odgrywa dużą rolę, i nawet na ekranie pojawia się nietypowy pastor. Na tym jednak podobieństwa się kończą, bo "Damnation" obiera własny kierunek – z jednej strony bardziej przyziemny, z drugiej dość pulpowy.
Najkrócej rzecz ujmując, jest to opowieść o rewolucji społecznej i konflikcie bogaczy z biedakami w latach 30. ubiegłego wieku, gdzieś pośrodku amerykańskiego Midwestu. W małym miasteczku w stanie Iowa rozpoczyna się strajk rolników, którzy w tych koszmarnych czasach nie są w stanie wyżyć ze swojej pracy. Fałszywy pastor i prawdziwy aktywista w iście bolszewickim stylu, Seth Davenport (Killian Scott), podżega ludzi do buntu w kościele i poza nim. Jego żona Amelia (Sarah Jones) karmi biednych gulaszem i rewolucyjnymi pamfletami, drukowanymi pod męskim nazwiskiem. Po drugiej stronie zaś mamy bankierów, umoczonych stróżów prawa i okrutnego kowboja w kapeluszu, Creeleya Turnera (Logan Marshall-Green), którego sprowadzono do miasteczka tylko w jednym celu: żeby zakończył strajk wszelkimi dostępnymi metodami.
Serial, stworzony przez Tony'ego Tosta ("Longmire"), wygląda świetnie i ma absolutnie wyjątkowy, pulpowy klimat, w którym odnajdziecie także echa klasycznych opowieści o kowbojach. Jeśli podobało Wam się "Quarry" albo "Justified", prawdopodobnie spodoba Wam się także "Damnation". Westernowe podziały na dobro i zło zacierają się tutaj, a sprawy stają się coraz bardziej skomplikowane, w miarę jak poznajemy postacie. Niemal wszyscy to w jakimś stopniu antybohaterowie – i co ciekawe, dotyczy to także kobiet, wśród których oprócz wspomnianej małżonki pastora wyróżniają się detektywka i bezlitosna zabójczyni Connie Nunn (Melinda Page Hamilton z "Mad Men") oraz prostytutka Bessie (Chasten Harmon).
"Damnation" ma swoje wady – na przykład nie jest szczególnie odkrywcze, a i subtelności często mu brakuje – ale warto je oglądać dla niezłej obsady, wyjątkowego klimatu i filmowej realizacji. To serial, który świetnie wygląda, ma na siebie pomysł i zasługuje na to, żeby zostać z nami na dłużej. [Marta Wawrzyn]
"No Activity"
CBS All Access stopniowo rozwija portfolio swoich seriali i we współpracy z Funny or Die zaproponowało nam "No Activity" – pierwszą oryginalną komedię, przeznaczoną dla dorosłych i stanowiącą jednocześnie remake australijskiego serialu o tym samym tytule. O jakości i efekcie, jaki przyniósł platformie "Star Trek Discovery" można jednak od razu zapomnieć.
Formuła serialu przypomina ciąg skeczy (odcinki trwają po ok. 25 min), opartych na dialogach i monologach postaci, które cały czas znajdują się w tym samym miejscu. Siedzą i rozmawiają. Obserwujemy i słuchamy więc m.in. pary policjantów, którzy stoją na czatach (Tim Meadows i Patrick Brammall, który występował również w oryginalnej wersji), dwóch dyspozytorek z centrali (Sunita Mani i Amy Sedaris) czy też podrzędnych kryminalistów, czekających na akcję (Jason Mantzoukas i Jesse Plemons). Gościnnie pojawiają się zaś znani aktorzy, jak np. J.K. Simmons, Bob Odenkirk i Will Ferrell, który jest też jednym z współproducentów serialu.
Tematy podejmowane przez bohaterów są przeróżne, raz dotyczą przyziemnych aspektów ich pracy, innym razem intymnych szczegółów życia osobistego. Sęk w tym, że nie są to żadne potyczki słowne. Bywa zabawnie, ale całość nijak nie skrzy się dowcipem. Aktorzy wyciskają, ile mogą, kiedy scenariusz zmusza ich do uzewnętrzniania się (monologi Simmonsa i Odenkirka), ale brakuje tu interesującej i faktycznie humorystycznej treści. Serial sprawia więc niezręczne wrażenie.
Świetny i nieoczywisty był sam pomysł na serial (uwielbiam motyw zderzania bohaterów w zamkniętych przestrzeniach) oraz nazwiska, które zebrano w obsadzie, ale ostatecznie nie udało się stworzyć nic więcej niż przeciętna komedyjka. Szkoda, bo było tu pole do popisu. Serial pozwala sobie na przekleństwa i zupełną dowolność podejmowanych tematów, ale brak oryginalnych pomysłów sprawia, że widz też wykazuje tytułowy brak aktywności. [Piotr Wosik]
"Howards End"
Przenoszenie na mały ekran klasyki angielskiej literatury, która była już przed laty z powodzeniem ekranizowana (film "Powrót do Howards End" Jamesa Ivory'ego z 1992 roku) wydawało się średnim pomysłem. W brytyjskich twórców telewizyjnych wątpić się jednak nie powinno, bo ci znów udowodnili, że jak już coś robią, to zwykle z co najmniej niezłym skutkiem.
Tutaj prawdopodobnie nawet jeszcze lepszym, bo 4-odcinkowy miniserial BBC na podstawie powieści E.M. Forstera to rzecz na tyle udana, że można ją polecić nie tylko miłośnikom kostiumowych historii obyczajowych. Osadzona na początku XX wieku opowieść o przemianach w angielskim społeczeństwie ma całkiem aktualny wydźwięk, a dodając do tego jak zwykle cudowną realizację, otrzymujemy małą perełkę.
Historia przedstawia przeplatające się losy trzech rodzin: zamożnych i twardo trzymających się rzeczywistości Wilcoxów, idealistycznych Schleglów oraz pochodzących ze społecznych nizin Bastów. Akcja toczy się raczej niespiesznie, jest oparta niemal w stu procentach na inteligentnych dialogach i konfliktach, które jednak nie przybierają dramatycznych rozmiarów, lecz toczą się w rozsądnych dyskusjach, w których stary porządek ściera się ze stopniowo nadchodzącymi zmianami. Na tle współczesnej telewizji może to wyglądać na kompletną ramotę, ale nie dajcie się zwieść pozorom.
"Howards End" jest świetnie napisanym i znakomicie zagranym (m.in. Hayley Atwell, Matthew Macfadyen i Julia Ormond) serialem, który zmusza do myślenia równie skutecznie, jak bawi i porusza. Ambitną produkcją, na którą z pewnością nie da się zerknąć jednym okiem podczas obiadu, ale która potrafi wynagrodzić poświęconą jej uwagę, urzekając zarówno drobiazgami, jak i większą historią. Telewizja wysokiej klasy. [Mateusz Piesowicz]
"Future Man"
Seth Rogen, Evan Goldberg oraz Kyle Hunter i Ariel Shaffir (wszyscy odpowiedzialni m.in. za "Sausage Party") stworzyli dla platformy Hulu komedię sci-fi, która utrzymana jest w ulubionej przez nich, charakterystycznie niegrzecznej i rubasznej stylistyce. Na wejściu przygotujcie się więc raczej na humor niskich lotów i jednocześnie masę pozytywnej energii. Nerd rusza tu na ratunek świata, ale nie zawsze wie, co robi.
Josh Hutcherson (seria "Igrzyska śmierci") wciela się w Josha Futtermana, na co dzień woźnego i zapalonego miłośnika gier wideo. Jego życie zostaje wywrócone do góry nogami, gdy jedna z gier okazuje się testem, a on zostaje wybrany do misji uratowania ludzkości. By zapobiec globalnej katastrofie, musi wyruszyć w podróż w czasie, w której towarzyszą mu Tiger (Eliza Coupe) i Wolf (Derek Wilson). W obsadzie pojawiają się jeszcze m.in. Ed Begley Jr., Haley Joel Osment i Keith David.
Po obejrzeniu całego sezonu serial oceniam pozytywnie. Nie sprawdziły się obawy, jakie można było mieć po seansie pierwszych odcinków. Bryluje Josh Hutcherson jako nieporadny, ale sympatyczny bohater z przypadku. Swoją rolę spełniają także Coupe i Wilson, których postacie z biegiem czasu otrzymują ciekawsze oblicze – zmiękczone zostają ich charaktery i wchodzą oni w przeróżne, zaskakujące i często przewrotne relacje.
Serial zapewnia masę dobrej zabawy, a humor nie sprowadza się na szczęście tylko do kloaki. Są tu żarty z masturbacji czy seksu z matką, ale na przestrzeni całego sezonu scenariusz prezentuje szerszy wachlarz. Wystarczy przywołać odcinek, w którym bohaterowie ruszają w przyszłość i włamują się do domu Jamesa Camerona, który odkrył substancję wykorzystywaną w wehikułach czasu. To pretekst do całej gamy żartów z ego reżysera i popkulturowych odniesień do jego twórczości – od języka Na'vi z "Avatara" po kolejny przytyk w powracającej dyskusji o miejscu dla Jacka na dryfujących drzwiach z końcówki "Titanica".
"Future Man" cechuje się więc przede wszystkim nieskrępowaną pomysłowością i świetnym wykonaniem. W kategorii komedii nie jest to żaden przełom, który wzbudzałby zachwyty, ale serial ma w sobie wartość dodaną, coś świeżego. Frywolność i kumpelskość, które w ten sposób nie były dotąd eksploatowane w telewizji. Dajcie się porwać tej przygodzie w wolnym czasie, bo zdecydowanie warta jest seansu. [Piotr Wosik]
"There's… Johnny!"
List miłosny do "The Tonight Show" i jego legendarnego prowadzącego – Johnny'ego Carsona (tytuł to zdanie, którym ogłaszano jego pojawienie się w studiu). Hulu przejęło serial od należącego do NBC, upadłego serwisu Seeso, licząc zapewne, że nostalgia wystarczy, by przyciągnąć widzów przed ekrany. Nie tym razem, bo choć "There's… Johnny!" ma przyjemny retro klimat, nie oferuje nic szczególnego ponadto.
Koncept jest banalny: mamy 1972 rok, a główny bohater, 19-letni Andy Klavin (Ian Nelson) z Nebraski jest, podobnie jak większość Amerykanów w tamtym czasie, wielkim fanem Carsona i jego programu. Pisze więc list z prośbą o autograf, pytając przy okazji o możliwość pracy. Dostaje standardową odpowiedź, ale że to prosty chłopak, bierze ją na serio i rusza do Hollywood. Potem zaś po kolej spełniają się jego marzenia, bo nie tylko wchodzi bez niczego do studia, ale też widzi swojego idola na żywo i rzecz jasna dostaje pracę.
Podstawowy problem z "There's… Johnny!" polega więc na tym, że myli nostalgię z cukierkowatością. Wszystko tutaj jest tak proste, wymarzone i nierealnie cudowne, że serial bardziej przypomina sen na jawie, niż osadzoną w rzeczywistości historię. Przed całkowitym oderwaniem od ziemi ratuje go tylko postać Joy (Jane Levy), asystentki na planie i jedynej bohaterki, która wygląda na prawdziwą. Cała reszta taka niestety nie jest, podobnie jak tutejszy świat.
Jeśli ktoś liczył na autentyczne kulisy amerykańskiej telewizji sprzed lat, to się rozczaruje, bo tu mamy raczej jej idealne wyobrażenie, którego nie psuje nawet prawdziwy Johnny Carson. Tego bowiem nie uświadczymy, gdyż pojawia się tylko na archiwalnych nagraniach. One są rzeczywistą gratką i powodem, dla którego na "There's… Johnny!" można rzucić okiem, jeśli interesuje Was historia przemysłu rozrywkowego zza oceanu. Jeśli nie, lepszych opowieści o naiwnym chłopaku spełniającym marzenia jest od groma. [Mateusz Piesowicz]
"Marvel's The Punisher"
Tuż przed premierą obawiano się, że z racji na społeczny problem strzelanin "The Punisher" może być serialem zbyt kontrowersyjnym jak na obecne czasy. Nic z tych rzeczy. To tytuł wyważony, zniuansowany i zaskakująco wrażliwy, który dorównuje "Jessice Jones" pod względem sportretowania traumy tytułowego bohatera. Prowadzącym produkcję jest Steve Lightfoot, który podobnie jak w "Hannibalu" postawił tu na powolne tempo, budowanie napięcia i pogłębianie rysu psychologicznego.
Dość nieoczekiwanie, "The Punisher" wykonuje krok wstecz względem drugiego sezonu "Daredevila". Legendarnego komiksowego zabijakę z czachą na piersi widzimy tylko w efektownym otwierającym montażu i w finałowych odcinkach. Serial niemal w całości skupia się na jego ludzkiej stronie – Franku Castle (Jon Bernthal), który działa z podziemia i próbuje rozwikłać spisek sięgający wysokich szczebli wojska i agencji rządowych. Jednocześnie zmaga się z wewnętrznym dramatem – już w pierwszych odcinkach przyznaje, że swoje dzieci kochał równie mocno jak wojnę. Ów rozłam, obarczanie się winą za śmierć rodziny i targające nim sprzeczne uczucia stanowią emocjonalną oś przewodnią, która spina się z cierpliwie rozwijaną historią sensacyjną.
Sama fabuła jest prosta, jej wariację znamy chociażby z "Homeland" i generalnie sprowadza się do akronimu CIA, rozumianego jako Ciemne Interesy Amerykanów. Pod nią kryje się jednak ogromny potencjał głębszej psychoanalizy. Frank to antybohater, niełatwy do polubienia i lubujący się w przemocy. Bez mrugnięcia okiem potrafi wypalić ze strzelby w twarz pokonanemu przeciwnikowi. A jednocześnie jest wrażliwym człowiekiem rodzinnym, niespełnionym ojcem i mężem. Ta dychotomia fantastycznie ujęta jest pod koniec, kiedy umysł torturowanego Franka podsuwa mu wspomnienia intymnego zbliżenia z żoną. Kojarzy i miesza ze sobą dwie zupełnie skrajne euforie kontaktu fizycznego. Kulminacja jest gorzka i nieoczywista.
Jon Bernthal urodził się do zagrania tej roli. Swoją interpretację Punishera opiera na aktorstwie stonowanym, ale kinetycznym, żywej gestykulacji i nieustannie napiętych mięśniach twarzy i ciała. Wtóruje mu także drugi plan. Świetna jest relacja Franka z hakerem Micro (kapitalny Ebon Moss-Bachrach) i w bólach rodząca się pomiędzy nimi przyjaźń i partnerstwo. Amber Rose Revah jako Dinah Madani tworzy kolejny udany portret kobiety niezłomnej, a Daniel Webber (w serialu Lewis Wilson) znów sprawdza się w roli zagubionego i nieprzystosowanego weterana wojny.
Na jego przykładzie scenarzyści rozliczają się także z problemami psychicznymi i stresem pourazowym żołnierza powracającego do społeczeństwa. To umiejętnie poprowadzony motyw, który pokazuje Wilsona jako postać tragiczną i niezrozumianą. Wymowna jest scena, w której usilnie próbuje wypuścić z klatki parę papużek. Wypacza ideę walki o wolność, gubi jej cel. Tak nakreślony złoczyńca nadaje serialowi odważną perspektywę, a choć reszta czarnych charakterów jest już bardziej typowa, to Ben Barnes (Billy Russo) i Paul Schulze (William Rawlins) wkładają w swoje kreacje tyle charyzmy, że oni także przyczyniają się do wielowymiarowego wydźwięku całości.
Jaki jest więc "The Punisher"? Brutalny, bezkompromisowy a jednocześnie wycyzelowany i inteligentny. Ma swoje wady, jak np. niski budżet (powtarzane lokacje, mała widowiskowość), ale przede wszystkim to znakomity serial, podejmujący trudne tematy i pokazujący skomplikowane postacie. Unika kontrowersji, ale i tak podzielił krytyków w opiniach co do jakości. Bardziej krytyczne zdania mogliście u nas poczytać tutaj i tutaj. Nie miejcie jednak wątpliwości, że to seans obowiązkowy, który najlepiej ocenić samodzielnie.
Pozwólcie jedynie, że zaproponuję Wam krótką odprawę taktyczną. W niemal każdej negatywnej recenzji powtarza się zarzut o zbyt wiele odcinków i ciężkie tempo. I faktycznie, przy dłuższym posiedzeniu może się to okazać rozrywka nieco męcząca, po której będziecie chcieli przechrzcić Steve'a Lightfoota w Stevena Heavyhanda. Wypuszczając całość naraz, Netflix co jakiś czas strzela sobie w stopę i to jest właśnie taki przypadek. "The Punisher" to nie 13-godzinny film, ale serial, który optymalnie jest poznać w sekwencjach po 1-2 odcinki. Tak, aby pomiędzy mieć chwilę na przeładowanie oczekiwań i skalibrowanie namysłu. Maratonem, nie sprintem. Uzbrojeni w cierpliwość, bo nie chcecie tego spudłować. [Piotr Wosik]
"Marvel's Runaways"
Pierwszy marvelowski serial od Hulu i pierwszy, którego bohaterami są nastolatki. O dziwo, obydwie te wiadomości są dobre, bo oznaczają produkcję, która w świecie zdominowanym przez ponurych superbohaterów z Netfliksa jest jak podmuch świeżego powietrza. Ekranizacja komiksu Briana K. Vaughana i Adriana Alphony to po części dobrze Wam znana teen drama z młodzieńczymi romansami i przyjaźniami oraz wszystkimi urokami dorastania, a po części przygoda, której śledzenie to czysta przyjemność.
Historia dotyczy szóstki nastolatków – Alexa, Nico, Chase'a, Karoliny, Gert i Molly – którzy odkrywają, że ich rodzice należą do tajnej i złowrogiej organizacji. O co chodzi, co planują i jakie dokładnie skrywają sekrety? Serial dozuje nam wyjaśnienia, stopniowo wprowadzając do swojego skomplikowanego świata i bardzo dobrze, bo wątków tu tyle, że niechlujnie napisany scenariusz mógłby szybko pogrzebać całą historię. Nic takiego się jednak nie dzieje, a im więcej czasu spędzicie z "Runaways", tym bardziej powinniście wsiąknąć w tutejszą rzeczywistość.
Także za sprawą bohaterów, którzy tworzą naprawdę zgraną i sympatyczną ekipę. Choć twórcy nie wychodzą w ich charakterystyce poza schematy, nie ma mowy o nudzie, bo swoje zrobił bardzo dobry casting. Chemia pomiędzy młodymi aktorami jest na tyle dobra, że rażą raczej momenty, gdy serial ich opuszcza, by skupić się na dorosłych. W sumie jednak nie ma ich wielu, bo "Runaways" trzyma w miarę równy poziom, oferując masę fantastycznych pomysłów i szczyptę emocji – w sam raz na cotygodniową rozrywkę na poziomie. [Mateusz Piesowicz]
"Godless"
7-odcinkowy miniserial czy też 8-godzinny film Netfliksa – jak wolicie – to najlepszy dowód na to, że warto inwestować w takie projekty. "Godless" to zamknięta historia, łącząca w sobie schematy znane z klasyki gatunku z wymogami współczesnej telewizji. W serialu stworzonym przez Scotta Franka dostrzeżecie wiele rzeczy, które znacie z filmów o Dzikim Zachodzie, jak postacie oparte na starych jak kinematografia archetypach, wyraźny podział na dobrych i złych czy też zamiłowanie do długich ujęć z plenerami i kowbojami na koniach. Choć niektóre z tych sekwencji mogą się dłużyć, jedno trzeba przyznać – serial wygląda wspaniale, jak najdoskonalszy filmowy western na małym ekranie.
A do tego prezentuje świeżą perspektywę, bo tutejsze wydarzenia oglądamy z perspektywy kobiet – przypadkowo wplątanych w wojnę męsko-męską mieszkanek miasteczka La Belle, które staje się miejscem konfrontacji przesiąkniętego złem rewolwerowca Franka Griffina (Jeff Daniels) z jego zbuntowanym wychowankiem Royem Goode'em (Jack O'Connell). Społeczność mieściny w Nowym Meksyku, w której z jakiegoś powodu nie mieszka prawie żaden facet (jeśli pominąć zmęczonego życiem szeryfa, granego przez Scoota McNairy'ego), skrywa w sobie wiele tajemnic i zaskakuje na pełnym kroku.
Przede wszystkim zaś warte uwagi są same bohaterki, wśród których prym wiodą energiczna Mary Agnes (rewelacyjna Merritt Wever) i silna jak diabli Alice (również świetna Michelle Dockery). Warto zobaczyć "Godless" dla nich, a także dla mrocznego klimatu, przecudnych ujęć i samej historii, która bardzo dobrze wie, dokąd zmierza. Nawet jeśli po drodze będziecie mieć wrażenie, że twórcy trochę przesadzili z dłużyznami, to dynamiczny, wspaniale nakręcony finał wynagrodzi Wam to z nawiązką. [Marta Wawrzyn]
"Ona się doigra"
Komediodramat Netfliksa, który jest uwspółcześnioną wersją filmowego debiutu Spike'a Lee z 1986 roku. Po trzydziestu latach popularny reżyser do tej historii powrócił, znów osobiście stanął za kamerą i przedstawił nam nową Nolę Darling, w sam raz na nasze skomplikowane czasy. I okazało się, że to wszystko wciąż jest szalenie aktualne.
Na pierwszy rzut oka "Ona się doigra" jest zapisem przygód miłosnych dwudziestokilkuletniej dziewczyny z Brooklynu, która na luzie podchodzi do seksu i paru innych spraw. Na drugi rzut oka to coś znacznie więcej – historia o tym, jak trudno jest, także w dzisiejszych czasach, być niezależną osobą, żyć tak, jak się chce, i nie musieć słuchać z każdej strony uwag na temat swojego "niewłaściwego" stylu życia.
Nola Darling (DeWanda Wise) jest artystką, która prowadzi bardzo skomplikowane życie uczuciowe, to znaczy dzieli swój czas pomiędzy trzech panów: starszego od niej i mającego stabilną pracę bankiera Jamiego (Lyriq Bent), zabójczo przystojnego modela i fotografa Greera (Cleo Anthony) i zwariowanego, zawsze skorego do wygłupów Marsa (Anthony Ramos). Zdarza jej się też próbować szczęścia z paniami, bo to osoba ciekawa wszystkiego i otwarta na wszystko. Co wywołuje bardzo różne reakcje.
I to właśnie te reakcje – czy też szerzej: kontekst społeczno-polityczny – są najciekawsze w tej historii. Bo oto mamy dziewczynę, która jedyne, czego chce, to być sobą, i wyrażać siebie w taki sposób, w jaki uważa za słuszne. Czasem za pomocą serii plakatów porozklejanych na mieście, czasem za pomocą autoportretu, który wisi w galerii sztuki, a czasem za pomocą bardzo krótkiej czarnej sukienki. I ciągle ktoś ma z nią jakiś problem, ciągle komuś musi tłumaczyć, że nie jest ani nieodpowiedzialną małolatą, ani seksoholiczką, ani totalnym lekkoduchem.
Bywa "Ona się doigra" opowieścią bardzo subtelną, bywa też dosadna w swojej wymowie; bywa serialem skromnym i kameralnym, bywa prawdziwą eksplozją emocji, kolorów i muzyki. A przede wszystkim serial Spike'a Lee jest donośnym głosem dziewczyny, która zasługuje na to, żeby zostać usłyszana. [Marta Wawrzyn]
"The Marvelous Mrs. Maisel"
Jedna z najlepszych nowości nie tylko jesieni, ale i całego roku, której zaledwie tydzień po premierze udało się zgarnąć pierwsze nominacje do nagród krytyków telewizyjnych. "The Marvelous Mrs. Maisel" warta jest uwagi już dlatego, że to nowy serial Amy Sherman-Palladino, dorównujący jakością swoim poprzednikom. Od zawsze zakochana w show biznesie twórczyni "Gilmore Girls" tym razem przedstawia historię, która bezpośrednio go dotyczy, ale w wydaniu retro. Zaś główną bohaterką czyni kobietę, która ma szansę stać się równie ikoniczną postacią co Lorelai Gilmore.
Miriam "Midge" Maisel (absolutnie rewelacyjna Rachel Brosnahan) poznajemy jako przykładną panią domu, która w 1958 roku żyje z mężem i dwójką dzieci w eleganckim mieszkaniu na Manhattanie, w tym samym budynku co rodzice, bo tak wygodniej. Całym jej życiem jest rodzina, przede wszystkim mąż, którego wspiera w każdej sytuacji, także wtedy kiedy postanawia zostać komikiem, choć występy średnio mu wychodzą. Ten jednak wcale jej docenia, wręcz przeciwnie – sfrustrowany i niezadowolony z tego, dokąd to wszystko zmierza, pewnego dnia pakuje walizkę, zostawia Midge i…
I zaczyna się właściwa historia. Historia kobiety, która ma ogromny talent komediowy, jeszcze większą siłę i jest pod każdym względem wyjątkowa. Jej występy sceniczne nie będą schematyczne i schematyczna nie będzie ona sama. Serial Amazona to nie tylko historia o tym, jak "żona idealna" robi karierę w stand-upie w czasach, kiedy kobiety takimi rzeczami się nie parały, ale także opowieść o pozbywaniu się społecznego gorsetu i walce o to, by być sobą, w świecie, który już ci głośno powiedział, kim masz być.
"The Marvelous Mrs. Maisel" jest wspaniale napisanym, skrzącym się humorem i przede wszystkim zaskakująco głębokim portretem kobiety ze wszech miar niezwykłej. Jest też sprawiającą masę frajdy komedią, dokładnie tak jak "Gilmore Girls" czy "Bunheads". Bohaterowie mówią więc szybko i jeszcze szybciej chodzą, celne żarty latają w powietrzu nawet w czasie najpoważniejszych konfrontacji, a słodycz miesza się z goryczą w idealnych proporcjach, składając się na prawdziwą opowieść o życiu, które bywa okrutne, ale i daje nam wiele szans.
Grająca główną rolę Brosnahan – której towarzyszą na ekranie znacznie bardziej utytułowani aktorzy, jak Tony Shalhoub – jest sercem i duszą tej opowieści, prawdziwą kulką energii, która w jednej sekundzie potrafi uczynić świat lepszym. Choć nie ma ani jednej słabej sceny z jej udziałem, w szczególności wyróżnić należy nieprzewidywalne, nieokiełznane stand-upy, w których Midge przełamuje wszelkie możliwe bariery. Jeśli planowaliście założyć konto na Amazon Prime Video, ale nie mieliście dobrego powodu, właśnie go dostaliście. [Marta Wawrzyn]