Zwyczajna superbohaterka. "The Marvelous Mrs. Maisel" – recenzja nowego serialu twórczyni "Gilmore Girls"
Mateusz Piesowicz
1 grudnia 2017, 22:01
"The Marvelous Mrs. Maisel" (Fot. Amazon)
Oto Midge Maisel. Jest pewna siebie, wygadana i gotowa, by zrobić wielką karierę. Tylko wcześniej musi sobie uświadomić, że tego właśnie chce. Spoilery z pierwszych 4 odcinków.
Oto Midge Maisel. Jest pewna siebie, wygadana i gotowa, by zrobić wielką karierę. Tylko wcześniej musi sobie uświadomić, że tego właśnie chce. Spoilery z pierwszych 4 odcinków.
Nie mogła lepiej trafić z castingiem Amy Sherman-Palladino, która do roli Midge, przyciągającej wzrok, charyzmatycznej i stworzonej do występów na scenie kobiety zatrudniła Rachel Brosnahan – chodzący ekranowy żywioł. Oderwać od niej wzrok choć na sekundę to naprawdę trudna sprawa, dobrze więc, że kamera w "The Marvelous Mrs. Maisel" nie opuszcza jej nigdy na zbyt długo. Dodajmy jeszcze do tego naturalność, z jaką Brosnahan potrafi w szybkim tempie wyrzucać z siebie tonę tekstu autorstwa twórczyni "Gilmore Girls", a otrzymamy idealną aktorkę w perfekcyjnej dla siebie roli. A na niej zalety serialu się rzecz jasna nie kończą.
Nie mogłem jednak zacząć inaczej. Znacie przecież zamiłowanie Amy Sherman-Palladino do charakternych, inteligentnych i twardszych, niż się wydaje na pierwszy rzut oka bohaterek – a Miriam "Midge" Maisel w brawurowej kreacji Rachel Brosnahan to właśnie jedna z nich. To kobieta, która nie musi się starać, by zwrócić na siebie uwagę, bo przychodzi jej to naturalnie, niezależnie od sytuacji. Choć czasem oczywiście bywają takie chwile, gdy bycie w centrum zainteresowania jest w pełni uzasadnione. Ot, choćby toast na twoim własnym ślubie.
W takim właśnie momencie poznajemy Midge, młodą kobietę, która ma pełne prawo do czucia się szczęśliwą. W końcu wszystko poszło dokładnie tak, jak sobie to planowała. Począwszy od kierunku studiów wybranego w wieku 6 lat, poprzez ślub z ukochanym mężczyzną i apartament w nowojorskim Upper West Side, aż do dwójki dzieci i doskonałego wyglądu o każdej porze dnia i nocy (jeśli tylko ktoś patrzy). Czy w 1958 roku wychowana w bogatej żydowskiej rodzinie dziewczyna mogła marzyć o czymkolwiek więcej? Midge na pewno tak nie myśli.
A raczej nie myślała, dopóki wszystko nie posypało się jak domek z kart. Wystarczyła jedna chwila, konkretnie ta, w której rozżalony Joel (Michael Zegen) rzucił żonę dla swojej sekretarki, by stabilne fundamenty, na których stało i miało stać przez jeszcze wiele lat życie pani Maisel, obróciły się w proch. Tragedia? Ależ skąd! Naszej bohaterki nie mogło spotkać nic lepszego. Choć trzeba przyznać, że w chwili, gdy wychodziła tylko w koszuli nocnej i płaszczu z mieszkania, by po pijaku skierować się do klubu, w którym kilka godzin wcześniej Joel dawał fatalny stand-upowy występ, mogła jeszcze tego nie wiedzieć.
Właściwie to pewnie nadal do końca nie wie, ale spokojnie – z każdym dniem staje się coraz mądrzejsza i jestem przekonany, że sama dojdzie do podobnych wniosków raczej prędzej, niż później. W końcu byle kto nie wchodzi na komediową scenę jak do siebie, by z miejsca zacząć robić na niej furorę. Bo musicie jeszcze wiedzieć, że nasza bohaterka okazała się nie tylko wygadaną panią domu – to prawdziwa komediowa petarda, której bezkompromisowe występy (już na trzeźwo) lada chwila zaczną podbijać nowojorską scenę stand-upową.
Szybko? Lepiej przyzwyczajcie się do takiego tempa, bo w serialu Amazona jest ono naprawdę wysokie, a jakby mało było aktualnych wydarzeń, twórczyni wplata w nie jeszcze sporo wycieczek w przeszłość. Wszystko po to, byśmy jak najlepiej poznali tytułową bohaterkę, zarówno przed wielkim przełomem w jej życiu, jak i po. Nie, oczywiście, że nie mam na myśli małżeństwa. Wręcz przeciwnie, to jego klęska była tym, co zwróciło Midge we właściwą stronę – w kierunku sceny. Bo wystarczyła chwila na niej, by kobieta zrozumiała to, co my wiedzieliśmy od samego początku i pamiętnego toastu. Ona jest do tego stworzona.
Nawet więcej – Midge Maisel sceny, mikrofonu i publiczności potrzebuje w swoim życiu tak samo, jak powietrza do oddychania. Dokładnie tak, jak potrzebują tego inni stand-uperzy, którzy kryjąc się za maskami śmieszków, wywlekają przed tłumem obcych ludzi wszystko, co siedzi im na wątrobie. Im dają kilkanaście minut szalonego śmiechu, sobie chwilę ulgi podczas robienia jedynej rzeczy, którą naprawdę potrafią. I choć może na to nie wyglądać, więcej w tym zajęciu tragedii, niż komedii.
O zasadzie mówiącej, że za każdym komikiem stoi jakiś osobisty dramat, starało się już mówić mnóstwo seriali, ale tylko nielicznym naprawdę się to udawało. "The Marvelous Mrs. Maisel", choć opowieścią o stand-upowej rzeczywistości jest tylko w pewnym stopniu, dołącza do nich w iście spektakularnym stylu. Bo produkcja Amazona jest w równym stopniu zabawna, co poruszająca. Potrafi być chwilami przygnębiająco prawdziwa, by zaraz potem eksplodować udzielającym się widzom optymizmem. Ma w sobie niesamowitą energię, a przy tym ani grama sztuczności, bo sceniczną karierę bohaterki przeplata jej życiowymi problemami.
Nie pozwala sobie jednak przy tym na popadanie w charakterystyczne dla współczesnych komików gorzkie tony. Amy Sherman-Palladino od początku wskazuje swojej bohaterce jeden kierunek: naprzód. Krótkie powroty w przeszłość służą tu raczej poparciu jakiejś tezy, nie zanurzaniu się we wspomnieniach, bo te nie mają już żadnego znaczenia. Liczy się tu i teraz, które serial przedstawia z taką werwą, że nawet jak bohaterce zdarzają się wpadki (ma na przykład skłonność do częstych wizyt w celi), mamy pewność, że będą one krótkotrwałe.
A to dlatego, że wierzymy w Midge. W tę niesamowitą kobietę, która z pewnym wahaniem, ale stopniowo coraz pewniej podchodzi do faktu, że jest najzwyczajniej w świecie inteligentniejsza od wszystkich dookoła i nie ma absolutnie żadnych podstaw, by miała umniejszać swoją rolę przez jakiekolwiek społeczne konwenanse. Bo te ją oczywiście otaczają z każdej strony, mamy wszak koniec lat 50., czyli okres, w którym bycie wyzwoloną kobietą nie było praktycznie nigdzie mile widziane. "The Marvelous Mrs. Maisel" podchodzi do tego tematu tak, jak do wszystkiego innego. Bezlitośnie piętnuje absurdy tamtej rzeczywistości, uderzając w nie czasem pełnią słusznej furii (o tak, to z pewnością serial, który zasługuje na miano feministycznego), a jednak nie tracąc przy tym niczego ze swojego uroku.
Proces "uwalniania" Midge z krępujących ją norm i zasad odbywa się tu bowiem w niezwykły sposób, z którym serial współgra pod względem realizacyjnym. Tutejszy świat jest brutalny dla kobiet, ale to nie przeszkadza w przedstawianiu go w kolorowych barwach. Czasem mają one tylko ukryć coś mrocznego czającego się pod powierzchnią, ale zwykle są jednak oznaką ogromnych możliwości, które czekają na wszystkich dość odważnych, by po nie sięgnąć. Serialowy Nowy Jork to barwna, musicalowa (chwilami całkiem dosłownie) kraina, która może nie mieć wiele wspólnego z rzeczywistością, ale nie umniejsza to odwagi i siły, z jaką prze do przodu Midge, taranując kolejne przeszkody na swojej drodze.
Od tak nieporadnego i żałosnego, że aż groteskowego Joela, przez twardo trzymających się utartych schematów rodziców (wspaniali Marin Hinkle i Tony Shalhoub), aż po tak przyziemne sprawy, jak kłopoty finansowe. Midge ma w sobie niesamowitą moc i nie objawia się ona tylko naturalnością, z jaką przychodzi jej się dzielić swoim "komediowym strumieniem świadomości" z publiką. To ten wrodzony talent sprawił, że zwróciła na nią uwagę Susie (Alex Borstein) i inni komicy, ale to jej porywająca osobowość jest tym, co przyciąga do niej tłumy. Zarówno widzów, jak i choćby członkinie ulicznego protestu, w którym przypadkowo wzięła udział, nie wiedząc, o co właściwie chodzi. To się po prostu ma.
Midge ma natomiast "tego" pod dostatkiem, co w zestawie z jej inteligencją i uśmiechem sprawia, że nie sposób oprzeć się jej urokowi. On z kolei pozwala awansować prostej historii o zdradzonej kobiecie, która odkrywa swoją własną siłę, w coś znacznie więcej. W porywającą opowieść o bohaterce z krwi i kości, która dorasta do świadomości, że nie chce, by jej życie minęło niezauważone. A przy okazji bawi, wzrusza i emocjonuje co najmniej tak, jakbyśmy osobiście znali Midge od paru dobrych lat. I pomyśleć, że to wszystko po zaledwie połowie sezonu.