Miłość i naziści. Recenzja "Crisis on Earth-X", crossoveru "Arrow", "Flash", "Supergirl" i "Legends of Tomorrow"
Piotr Wosik
30 listopada 2017, 18:02
Fot. CW/DC
Grupowe występy superbohaterów to dla fanów komiksów motyw przewodni ostatnich tygodni. Od premiery "Ligi Sprawiedliwości" po zwiastun "Avengers". A jak wypada spotkanie herosów DC/CW? Spoilery.
Grupowe występy superbohaterów to dla fanów komiksów motyw przewodni ostatnich tygodni. Od premiery "Ligi Sprawiedliwości" po zwiastun "Avengers". A jak wypada spotkanie herosów DC/CW? Spoilery.
Inicjatywa zrzeszenia wszystkich głównych bohaterów Arrowverse budziła przed rokiem spore emocje. Końcowy efekt wypadł wówczas dość satysfakcjonująco, choć rozczarowaniem było potraktowanie "Supergirl" jako siostry przyrodniej wesołego towarzystwa. Tym razem ekipa producentów i scenarzystów podeszła do zadania wyraźnie lepiej przygotowana. "Crisis on Earth-X", tegoroczny crossover "Arrow", "Flasha", "Supergirl" i "Legends of Tomorrow" sprawia wrażenie telewizyjnego filmu – z ekspozycją, momentem przestoju i finałowym aktem. Z przemyślanym rozłożeniem akcentów, tak aby każdy dostał swoje pięć minut. Tylko co z tą ekscytacją?
Barry Allen i Iris West biorą ślub. Na uroczystości stawia się cała ferajna przyjaciół i superbohaterów – jedni wyrwani z średniowiecznej Anglii (Legendy), innego wymiaru (Kara i Alex Danvers), a jeszcze inni świeżo po starciu z ninja-gangsterami (Team Arrow). Zanim padnie jednak sakramentalne "tak", na imprezę wbiją się… naziści z Ziemi-X. Alternatywnej rzeczywistości, w której Hitler wygrał wojnę i pogrążył świat w ruinie.
Na szali stoją losy ludzkości, ale okazuje się, że spoiwem i centrum całej opowieści jest miłość. Całe mnóstwo miłości. Byliśmy świadkami wspomnianego już zawierania małżeństwa, niezręcznie odrzuconych oświadczyn (Felicity i Oliver), miłości rodzicielskiej (Jax i Stein), jednonocnej przygody (Alex i Sara) czy pary mężczyzn (Leo i Rey) walczących razem o wyzwolenie spod jarzma nazistów. Nieraz całujących się zresztą w ferworze owych bitek. Ba, nawet za działaniami antagonistów stało uczucie – chłodna, żołnierska miłość Fuhrera (złego sobowtóra Olivera Queena) do śmiertelnie chorej Overgirl (złego sobowtóra Kary Danvers).
Oparcie się o takie motywacje brzmi świetnie w teorii, podobnie jak kolejne (i słuszne) potwierdzenie poparcia dla równości i tolerancji. Na ekranie potrzebnej chemii nie ma jednak pracie wcale i relacje te zgrzytają zamiast iskrzyć. A szczególnie fatalnie prezentują się złoczyńcy. Stephen Amell i Melissa Benoist w wersji nazi wypadają wyjątkowo słabo, fałszywie, nie ma pomiędzy nimi żadnej iskry. O Dominatorach sprzed roku można było szybko zapomnieć, tutaj będzie niestety podobnie. Podwójne role czołowych gwiazd produkcji nie przydały ani charyzmy, ani emocji czarnym charakterom i ci także nie odcisną żadnego piętna w świadomości widzów.
Nie jest to jednak specjalnie znaczące i zaskakujące rozczarowanie. Podobny poziom zwyczajowo prezentują przecież sami protagoniści – nie inaczej jest tym razem. Motywacje i psychologia naszych bohaterów są typowo wątpliwe, aktorstwo jak zawsze zaś przeciętne. Można zastanawiać się co prawda, czy np. trauma Felicity związana z zaręczynami jest uzasadniona, ale kiedy Flash puszcza swojego nemezis wolno, a Arrow z zimną krwią swojego zabija, to w szwach pękają wszelkie dyskusje o racjonalności, moralności i logice ich działań.
Test spójności nie zawsze wytrzymuje też fabuła, ale zgubnym z naszej strony byłoby oczekiwać czegoś więcej. Jeśli można mieć żal do twórców, to przede wszystkim o fakt, że za mało było nieoczekiwanych parowań bohaterów – takich jak duet Alex/Sara. Największy atut crossoveru to bowiem grupowa dynamika i obserwowanie interakcji postaci, które na co dzień nie mają okazji się spotykać. Współpracy i zderzenia charakterów mogło tu być zdecydowanie więcej, tutaj tkwi świetny potencjał do eksploatacji i skupiania się na lubianych bohaterach.
Tym bardziej że na przestrzeni całej historii zabrakło ogólnego napięcia i dramaturgii. I to pomimo wykorzystania motywu obozów koncentracyjnych. Na ekranie pojawił się nawet dobrze znany niemiecki napis "Praca czyni wolnym", ale wypadło to nieodpowiednio, bo nie poszedł za tym żaden wyrazisty komentarz, ani nawet działania bohaterów, którzy Fuhrera co prawda zgładzili, ale Ziemię-X pozostawili samą sobie.
Nazistowska otoczka została sprowadzona do popkulturowego wichajstra, który miał tu jedynie napędzać akcję. Zagrożenia nie czuć, o losy bohaterów też nie zadrżymy. Udane emocjonalnie są tu tak naprawdę tylko dwa momenty. Przede wszystkim, nieco zaskakująca śmierć profesora Steina. O tym, że Victor Garber opuści obsadę "Legends of Tomorrow", wiedzieliśmy już od jakiegoś czasu, a scenarzyści przygotowywali jego postaci grunt pod ciepłą emeryturę – u boku żony, córki i wnuka.
Bohaterskie poświęcenie Steina miało więc tutaj uczuciowy ładunek. Nawet jeśli cynik powie, że wygodnie skorzystano z okazji do wypisania postaci, która i tak miała zniknąć, to zwyczajnie przykro było żegnać sympatycznego staruszka w ten sposób. Znając ową alternatywę i zrozumiałe motywacje jego niedoszłego odejścia. Rozpacz pozostałych kompanów wypadła tym samym naturalnie, a chwile zadumy i pożegnania jako jedyne odegrane były z wrażliwością.
Udane było jeszcze samo zwieńczenie historii, czyli kameralne i spontaniczne zawiązanie węzła małżeńskiego między Barrym i Iris oraz Oliverem i Felicity. Szczególnie między tymi pierwszymi (Olicity już mało kogo grzeje), bo raz, że są lepsi aktorsko, a dwa, że miewają wciąż urok młodzieżowej teen dramy. Plusik także za pozornie ckliwe ujęcie zamykające – na tle zatoki, panoramy miasta, ze słońcem i zielenią.
Piszę "pozornie", bo scena ta jako jedna z niewielu była faktycznie ładna wizualnie. Reszta była już zupełnie nijaka lub wprost brzydka. Kolorystycznie to ta sama przypadłość, która zmogła kinową "Ligę Sprawiedliwości" – ciemne, czarno-czerwone tła i mętne barwy dawały smutny, nieatrakcyjny obraz. Szczególnie że nakładały się na to słabiutkie efekty specjalne. Wyraźnie już przestarzałe, jeśli np. spojrzymy jak wyglądał ostatnio "Star Trek Discovery". Można tłumaczyć to ograniczeniami budżetu i dostosowanymi ambicjami, ale trudno zaprzeczyć, że CGI przypominało takie sobie animacje gier komputerowych.
Jednocześnie twórcy nie uciekli od starych przyzwyczajeń i kluczowe starcia znów toczyły się w opuszczonych i słabo oświetlonych magazynach tudzież w bocznych uliczkach. To już znak firmowy scen akcji w Arrowverse. Irytujący o tyle, że "estetykę parkingu" (szare i betonowe tła) obrano także podczas finałowej walki. Ta toczy się zresztą pod mostem, więc żarty piszą się same. Nie ma więc żadnych wątpliwości, że korzystne dla całości byłoby znalezienie ciekawszych lokacji do kręcenia zdjęć.
A jak wypadają same choreografie i sceny akcji, które wpisane są w DNA komiksowych ekranizacji? No cóż, obędzie się bez szyderstwa, ale w pamięci raczej nic nie zostanie. Kulminacyjna potyczka jest o tyle satysfakcjonująca, że najzwyczajniej fajnie jest zobaczyć współpracujących ze sobą różnych bohaterów. Grupowe sceny to też mała nagroda dla fanów, nawet jeśli w całym tym ambarasie nie ma odczuwalnego planu – zarówno jeśli chodzi o przebieg walki (schemat identyczny jak przed rokiem), jak i jej wykonanie. Kilka sprawnych ruchów kamery, jakieś slow motion, ale żadnego ikonicznego ujęcia. Niech będzie, że jest okej, biorąc pod uwagę warunki i uciekającą rzeczywistość.
Podobnie jest zresztą z ekscytacją całym tym przedsięwzięciem, o co pytałem już na wstępie. Zagorzali fani produkcji i komiksowi geecy (w tym wyżej podpisany) powinni być zadowoleni, ale poza nimi nikt nie musi się tematem przejmować. Projekt połączenia czterech seriali dziś nie robi już takiego wrażenia – nie jest czymś niesłychanym i innowacyjnym, więc nie będzie to wizytówka ani seriali Arrowverse, ani stacji The CW.
Jeśli przyjąć szerszą perspektywę oceny, to nawet reakcje fanów nie były szczególnie żywiołowe. W tym samym czasie (przypadkowo lub nie) Marvel wypuścił wyczekiwany zwiastun "Avengers: Wojna bez granic" i czapką nakrył entuzjazm związany z efektami serialowego crossoveru DC. Co ciekawe, sami scenarzyści po raz kolejny odwołali się do postaci Spider-Mana, tym razem wprost, czym dali pośredni wyraz uznania dla konkurencji. Tu nie ma bowiem żadnej rywalizacji, każdy ma swoje miejsce. Przed rokiem Green Arrow, Flash, Supergirl i ich kompani ścierali się ze złem na dachu wieżowca, tym razem zeszli do poziomu ulicy. I to może być najlepsze podsumowanie.