Wojna płci na Dzikim Zachodzie. "Godless" – recenzja nowego serialu limitowanego Netfliksa
Marta Wawrzyn
21 listopada 2017, 20:02
"Godless" (Fot. Netflix)
Nie kolejny serialowy western, tylko wspaniale zrealizowany ośmiogodzinny film w świetnej obsadzie. Taki jest "Godless" – nowa produkcja Netfliksa, która debiutuje jutro.
Nie kolejny serialowy western, tylko wspaniale zrealizowany ośmiogodzinny film w świetnej obsadzie. Taki jest "Godless" – nowa produkcja Netfliksa, która debiutuje jutro.
W złotej erze telewizji możemy wybierać i przebierać w serialowych gatunkach, ale akurat western wciąż pozostaje niedoreprezentowany, zwłaszcza w staromodnym wydaniu. Można odnieść wrażenie, że to inwestycja, w którą mało kto chce wchodzić, no chyba że ma do wydania miliony i oprócz kowbojów może dać widzom jeszcze androidy, oscarowych aktorów i tysiąc twistów na sezon. Netflix zrobił to inaczej, to znaczy postawił na limitowaną serię, składającą się z siedmiu odcinków, nawiązującą bezpośrednio do westernowej klasyki i produkowaną przez Stevena Soderbergha oraz przede wszystkim Scotta Franka, scenarzystę "Logana" i "Wolverine'a", który napisał i wyreżyserował całe "Godless".
Akcja zaczyna się w najbardziej klasyczny sposób, jaki tylko możecie sobie wyobrazić: oto jesteśmy w miasteczku Creede w Kolorado, które wygląda niczym krajobraz po bitwie ze smokami w "Grze o tron". I to nie przypadek, bo właśnie przemknęła tędy mordercza banda Franka Griffina (Jeff Daniels z imponującą brodą), zostawiając za sobą spalone domy, tuziny trupów i tumany kurzu. Wystarczy kilka pierwszych minut, aby zorientować się, że postać Franka skądś znamy – to typowy nikczemny kowboj, jacy obowiązkowo pojawiają się w filmach o Dzikim Zachodzie. Jak wszyscy porządni złoczyńcy, ten także ma własną agendę. Napędzany pragnieniem zemsty na Royu Goode (Jack O'Connell), przybranym synu, który go zdradził, gotów jest podpalić cały świat, byle dostać go w swoje ręce.
Tymczasem Roy – rewolwerowiec, którego czyny i motywacje zdecydowanie wymykają się prostym ocenom – ukrywa się w górniczym miasteczku La Belle w Nowym Meksyku, gdzie z jakiegoś powodu mieszkają prawie same kobiety, za jedynego obrońcę mające steranego życiem szeryfa Billa McNue (Scoot McNairy, czyli Gordon z "Halt and Catch Fire", któremu bardzo do twarzy w kapeluszu). W jakim kierunku zmierza fabuła, łatwo się domyślić, jeśli widziało się choć jeden filmowy western. Zanim jednak dojdzie do pełnej fajerwerków konfrontacji, zdążymy bardzo dokładnie zapoznać się z wszystkimi bohaterami, poznać ich przeszłość, motywacje i przede wszystkim zaprzyjaźnić się z charakternymi mieszkankami La Belle.
Sam szkielet "Godless" wygląda znajomo – to klasyczny western, z wyraźnym podziałem na dobro i zło, napisany zgodnie z regułami gatunku. Jedni panowie noszą białe kapelusze, inni czarne, jedni mordują kobiety i dzieci, jeśli napotkają je na drodze do celu, inni są najszlachetniejszymi ludźmi na świecie. Prędzej czy później ci pierwsi muszą stanąć naprzeciwko tych drugich i w mniej lub bardziej honorowy sposób zakończyć swoje spory. Męskie spory, dodajmy.
Serial bardzo szybko jednak odchodzi od kanonu i stawia raczej na jakże lubianą we współczesnej telewizji zabawę schematami i ich sukcesywne przedefiniowywanie, niż kopiowanie czegoś, co już znamy. Z odcinka na odcinek staje się coraz bardziej jasne, że każdy z męskich bohaterów, włącznie z Frankiem, jest znacznie bardziej skomplikowaną i niejednoznaczną postacią, niż wyglądał na pierwszy rzut oka. Archetypy złego kowboja, szlachetnego stróża prawa itd. dostosowane zostają do wymogów dzisiejszej sztuki serialowej, gdzie już niemal każdy bohater i niemal każdy złoczyńca ma w sobie coś z antybohatera. Jest w tym własna myśl i jest w tym też wiele świeżości.
A przede wszystkim "Godless" wyróżnia to, że wyraźnie stawia na kobiety. Wplątane w wojnę męsko-męską mieszkanki La Belle szybko wychodzą na pierwszy plan, chwytają za strzelby i udowadniają, że to one stanowić będą o sile i wyjątkowości netfliksowego serialu. Prym wiedzie zwłaszcza energiczna wdowa po burmistrzu i zarazem siostra szeryfa, Mary Agnes (absolutnie rewelacyjna Merritt Wever), która z równą pasją podchodzi do wojny i miłości. Jak zwykle wzrok przykuwa Michelle Dockery, która po zakończeniu "Downton Abbey" całkiem nieźle odnalazła się po drugiej stronie oceanu. Brytyjska aktorka wymiata jako Alice Fletcher – kobieta z przeszłością, która ma wiele powodów, by powitać każdego niechcianego gościa celnym strzałem, choć niekoniecznie od razu w łeb.
Z odcinka na odcinek kobieca społeczność La Belle wydaje się coraz bardziej intrygująca, wielobarwna (jest nawet pani, która nie mówi ani słowa po angielsku, a i tak jest w stanie pokazać temperament, i to na różne sposoby) i przede wszystkim coraz bliższa naszym sercom. Choć "Godless" nie jest prostą wojną płci, w której dobre kobiety stają naprzeciw złych facetów, to właśnie wielowymiarowe kobiece postacie budzą najwięcej sympatii jako te, które za chwilę mogą stracić wszystko, włącznie z życiem, bo znalazły się w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie.
Chwaląc obsadę, warto jeszcze wspomnieć o świetnym Samie Waterstonie w roli wąsatego marshalla, wyrazistym Thomasie Brodie-Sangsterze wcielającym się w młodego zastępcę szeryfa czy też Kimie Coatesie grającym aroganckiego przedstawiciela kompanii, któremu wydaje się, że łatwo ubije w La Belle interes życia. Dobrze napisane i jeszcze lepiej obsadzone postacie to główny powód, dla którego warto poświęcić osiem godzin swojego życia na "Godless". To właśnie one – ich charakter, ich temperament, ich wybory życiowe, często zaskakujące – niosą tę historię, która sama w sobie szczególnie oryginalna nie jest.
Druga rzecz, która przyciąga do "Godless" jak magnes, to gęsty, mroczny i przykurzony klimat, wyraźnie sugerujący, że to nie jest serial przygodowy dla małych chłopców. To brutalna, realistyczna rozrywka dla dorosłego widza, nie tylko płci męskiej. To też prawdziwa gratka dla tych osób, które od zawsze fascynował sposób realizacji filmowych westernów – Wasze oczy i uszy ucieszą długie ujęcia pędzących koni, malownicze pejzaże, skupione twarze kowbojów patrzących w przestrzeń czy też wyrazista muzyka, używana do budowania i podkręcania napięcia. W "Godless" to wszystko występuje w ilościach hurtowych i prezentuje się po prostu nieziemsko.
Ale to, co dla jednych jest zaletą, dla innych może okazać się wadą. Bardzo długie odcinki (większość ma ponad 70 minut), wypełnionymi ujęciami konnej jazdy w slow motion, wystawią na próbę cierpliwość wielu widzów. To serial, który zdecydowanie się nie spieszy. I nawet jeżeli potraktować powolne tempo jako element zabawy konwencją, w pewnym momencie ta ciągła retardacja zaczyna irytować do tego stopnia, że ma się ochotę porzucić to wszystko i nigdy do tego nie wracać. W żadnym razie tak nie róbcie, bo widowiskowy finał, z zapowiadaną od samego początku konfrontacją, wynagrodzi Wam wszelkie niedogodności z nawiązką. Tak poetyckiej orgii przemocy w westernowych klimatach dawno nie widzieliście!
Koniec końców "Godless" okazuje się być nie tyle typowym miniserialem, co bardzo długim filmem, zrobionym z iście hollywoodzkim rozmachem i rozbitym na odcinki, żebyśmy wiedzieli, kiedy zrobić sobie przerwę. Odnajdziecie w nim wszelkie możliwe westernowe klisze, poczynając od konstrukcji świata przedstawionego, jego postaci i obwiązującej w nim czarno-białej moralności, a skończywszy na nutce patosu w przemowach naszych bohaterów (ach, ten Frank powtarzający, że wie dokładnie, jak będzie wyglądać jego śmierć!). Ale stanowią one jedynie fundament, na którym zbudowano własny świat, zamieszkiwany przez ludzi z krwi i kości. I tak się składa, że najciekawszymi z tych ludzi okazują się nie dwaj kowboje, lecz kobiety, które znalazły się na linii ognia.
"Godless" jest serialem dojrzałym, brutalnym, realistycznym i mrocznym jak diabli, a do tego po prostu przepięknym. Nie sposób nie docenić realizacyjnego kunsztu (całość wyreżyserował twórca serialu Scott Frank, a wspaniałe zdjęcia zawdzięczamy Stevenowi Meizlerowi, który wcześniej pracował w ekipie "The Girlfriend Experience"), ale i w warstwie fabularnej pozwolono sobie na pewne szaleństwa. Bieg wydarzeń nie zawsze jest linearny, serial chętnie sięga po retrospekcje i wypełnia krok po kroku luki w całej opowieści (tak, dowiecie się, co się stało z mężami tych pań), czasem czyniąc to w bardziej, a czasem mniej oczywisty sposób. A jeśli już zdołacie wgryźć się w tę opowieść, dostrzeżecie w niej także echa współczesnych dyskusji, dotyczących takich kwestii, jak płeć, tożsamość rasowa czy role społeczne.
To z pewnością nie jest ani rozrywka dla każdego, ani serial, który koniecznie trzeba obejrzeć. Ale jeśli przetrwacie nie zawsze potrzebne dłużyzny i nie zaśniecie przy kolejnej sekwencji z końmi w galopie, istnieje spora szansa, że wkręcicie się w historię pań z La Belle, polubicie samotnego szeryfa Billa i zaczniecie się zastanawiać, czy Roy i Alice mają szansę na własne "żyli długo i szczęśliwie". I będziecie się cieszyć, że żyjemy w czasach serialowego dobrobytu, kiedy takie projekty są możliwe.
Recenzja jest przedpremierowa. "Godless" debiutuje na Netfliksie w środę, 22 listopada, o godz. 9:00 rano.