Dobrzy ludzie czasem robią złe rzeczy. "Wataha" – recenzja finału 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
19 listopada 2017, 21:06
"Wataha" (Fot. HBO)
Dobry sezon zakończony zgrabnym finałem. W większości przypadków nie byłoby to nic wyjątkowego, ale że polska rzeczywistość telewizyjna jest, jaka jest, twórcom "Watahy" można pogratulować. Spoilery!
Dobry sezon zakończony zgrabnym finałem. W większości przypadków nie byłoby to nic wyjątkowego, ale że polska rzeczywistość telewizyjna jest, jaka jest, twórcom "Watahy" można pogratulować. Spoilery!
Zarówno finał, jak i cały 2. sezon "Watahy" upłynął pod znakiem wyciągania wniosków. Czasu na przemyślenia po poprzedniej odsłonie serialu twórcy mieli wszak aż nadto, więc należało oczekiwać, że go nie zmarnują, dając nam historię lepszą pod każdym względem. Dziś, gdy po ponad trzech latach od premiery poznaliśmy wreszcie jej zakończenie, można z ulgą stwierdzić, że nie tylko nie zawiedli, ale również, że wytrwali na wysokim poziomie do samego końca.
Dosłownie, bo wśród wszystkich zarzutów, jakie można było wysnuć po pierwszej "Watasze", zdecydowanie dominował brak zakończenia. Nie otwarte zakończenie, dające możliwość kontynuacji, lecz brutalne urwanie historii przed jej ostatnim aktem, który co gorsza, miał w ogóle nie nadejść. To już jednak przeszłość – późno, bo późno, ale "Wataha" wróciła i nie dość, że dała nam zamkniętą historię, to jeszcze całkiem zgrabnie spięła ją z poprzednim sezonem. Zrobić coś nowego i jeszcze naprawić stare błędy? Brzmi idealnie.
Do ideału serialowi HBO jednak trochę brakuje, co w końcówce 2. sezonu zaczęło być aż nazbyt wyraźne. Próbując się zorientować w coraz bardziej chaotycznym scenariuszu, natykaliśmy się na kolejne ślepe zaułki, a mnogość wątków pozostających przed finałem bez rozstrzygnięcia wydawała się niemożliwa do ogarnięcia w godzinę. Jakimś cudem twórcom udało się jednak dokonać trudnej sztuki – dali nam wyjaśnienia, które bez przesadnego naginania rzeczywistości możemy uznać za satysfakcjonujące.
Mało entuzjastycznie? Nie, nie zrozumcie mnie źle. Uważam, że scenarzyści "Watahy" naprawdę dobrze poradzili sobie ze spięciem w klamrę historii, która w pewnym momencie wydawała się już wymykać im z rąk. Pozostawili przy tym rzecz jasna kilka niejasności, ale bez przesady – w porównaniu z poprzednim sezonem mówimy o drobiazgach.
Zdecydowanie ważniejszy od nich jest fakt, że "Wataha" broni się jako całość, nawet jeśli poznawszy już finałowe odpowiedzi, reszta może wyglądać na mniej skomplikowaną, niż zakładaliśmy. Bo w gruncie rzeczy wyjaśnienie, że ciągle oglądaliśmy tę samą historię, jak najbardziej ma sens. Odkrycie, że za ciągiem wydarzeń zapoczątkowanych śmiercią poprzedniej Watahy stał ciągle ten sam, wysoko postawiony człowiek, nie jest może najbardziej błyskotliwym pomysłem na świecie, ale spełnia swoje zadanie. Daje i bohaterom, i widzom zakończenie, na jakie zasłużyli.
A że znaczącej roli w nim niejakiego Halmana (Grzegorz Damięcki, dobry zarówno w wersji łobuzerskiej, jak i morderczej) można się było spodziewać od czasu, gdy wylądował w łóżku z Igą Dobosz? Naprawdę widziałem już znacznie bardziej wtórne historie. Ta potrafiła nieźle manewrować pomiędzy swoimi licznymi postaciami, rzucając cień podejrzeń na wszystkich po kolei i wstrzymując się przed deklaracjami do ostatniej możliwej chwili. Zadziałało, bo dzięki temu dostaliśmy całkiem emocjonującą końcówkę.
Jasne, znów można się przyczepić, że wszystko poszło zbyt schematycznie, a ratujący sytuację w ostatniej chwili Rebrow był aż za bardzo w stylu hollywoodzkich filmów akcji, ale wcale nie uważam tego za wadę. Wszystko jest kwestią odpowiedniego przygotowania, a to twórcy "Watahy" wykonali solidnie, budując relacje pomiędzy bohaterami i ich samych na tyle udanie, że zdołali wykrzesać z ich zmagań trochę emocji. Ot tyle, by starczyło na kryminalną historię skręcającą w kierunku czystej sensacji.
A tym przecież "Wataha" była, choć zdarzało się jej zahaczać również o nieco poważniejsze tematy. W finale znalazło się nawet trochę miejsca na moralne konsekwencje podejmowanych decyzji, a także po raz kolejny padła kwestia uchodźcza – szkoda tylko, że postawienie kilku sensownych pytań postanowiono uczcić niezbyt tu pasującym seksem. Może trzeba to zrzucić na karb standardów panujących w HBO? Takich, niepotrzebnie spłycających sprawy rozwiązań, było w całym sezonie więcej, a szkoda, bo niektóre z poruszonych tu wątków aż prosiły się o rozwinięcie. Czasem jednak twórcy sygnalizowali nam jakieś motywy (wspomnienia Marty, Rebrowa i Grzywy z dzieciństwa; matka Igi), ale brakowało im sensownych konkluzji.
Czy zabrakło na nie czasu, czy pomysłu, trudno jednoznacznie rozstrzygnąć, ale bez wątpienia "Wataha" by na nich zyskała. Pewnie że nie jest to serial ubiegający się o miano niesamowicie głębokiego dramatu psychologicznego, ale skoro twórcy dobrze radzą sobie z podkreślaniem problemów społecznych, to myślę, że i w kwestii psychologii postaci stać by ich było na nieco więcej. Tymczasem tutaj ograniczyli się do podsunięcia standardowych tropów, które raz wypadły lepiej, a raz gorzej.
O ile bowiem historia Grzywy i Rebrowa oraz jej gorzkie zakończenie wypadły nieźle, zwłaszcza gdy dodamy do nich wydarzenia z 1. sezonu, o tyle wątek pani prokurator Dobosz ma znacznie mniej wewnętrznej spójności. Szczerze mówiąc, do tej pory nie wiem, co o tej bohaterce sądzić, ale niestety nie dlatego, że z niej taka niejednoznaczna postać. Bardziej zastanawia mnie, czemu twórcy przeskakiwali w jej charakterystyce ze skrajności w skrajność?
W jednej chwili robiono z niej twardą, inteligentną kobietę, która ma swoje problemy, lecz nie cofnie się przed niczym, by dotrzeć do prawdy. W porządku, pasowało to do niej, podobnie jak do stworzonej do takich ról Aleksandry Popławskiej. Zaraz potem jednak potrafiła się przeistoczyć w średnio ogarniętego pionka w grze, której zasad kompletnie nie rozumie. Konsekwencja? Zapomnijcie. Autentyczność? No chyba jednak nie. Za to do niezamierzonej śmieszności już całkiem blisko i nie zmienia tego zakończenie, które w wyniku tego wszystkiego jest po prostu mało przekonujące.
Odstawiając to jednak na bok, sądzę, że należy się cieszyć z faktu, że pisząc o polskim serialu można w ogóle narzekać na takie rzeczy, jak "niezbyt przekonująca psychologia postaci". "Wataha" miała swoje słabsze strony i z pewnością nie była serialem perfekcyjnym, ale dobrym, a pod pewnymi względami nawet bardzo dobrym, już tak. Zbyt wiele razy przekonywaliśmy się, że opowiedzenie wciągającej i satysfakcjonującej historii, która nie będzie wyglądać na nędzną kopię zachodniej produkcji, to wyzwanie ponad siły polskich telewizji. HBO udowodniło, że takie cuda są jednak możliwe.
I oby twórcy "Watahy" mieli szansę robić to dalej. Wprawdzie tym razem zakończenie rzeczywiście mogłoby służyć za finał serialu, ale mam wrażenie, że w historii Rebrowa i reszty jest jeszcze sporo do powiedzenia, a tutejsi twórcy robią się w tym opowiadaniu coraz lepsi. Jeśli można mieć przy tym jakieś życzenia, to poproszę tylko o jedno – niech ewentualny powrót również będzie zimowy. Bo nie ma co ukrywać, zaśnieżone Bieszczady podniosłyby ocenę każdego serialu. Zwłaszcza gdy i bez nich radzi sobie całkiem nieźle.