Nikt nie jest szczęśliwy? "You're the Worst" – recenzja finału 4. sezonu
Kamila Czaja
1 grudnia 2017, 09:32
"You're the Worst" (Fot. FXX)
Jimmy i Gretchen osobno? W teorii to miał być dobry pomysł na sezon, w praktyce wyszło jak wyszło. Podsumowujemy bałagan, zwany 4. sezonem "You're the Worst". Uwaga na finałowe spoilery.
Jimmy i Gretchen osobno? W teorii to miał być dobry pomysł na sezon, w praktyce wyszło jak wyszło. Podsumowujemy bałagan, zwany 4. sezonem "You're the Worst". Uwaga na finałowe spoilery.
Do finału 4. serii "You're the Worst" podchodziłam z wielkimi nadziejami. Nie dlatego, że sezon zachwycał i kazał oczekiwać wisienki na (cynicznym) torcie, ale dlatego, że ostatnio większość odcinków prowokowała do pytania, czy aby na pewno Stephen Falk ma plan, dzięki któremu po dwóch ostatnich odcinkach widz posypie głowę popiołem, wstydząc się własnego zwątpienia. Tak, scenarzysta jednej z najciekawszych ponurych komedii ostatnich lat miał plan – tyle że nie skłonił mnie nim do odwołania wszystkich zarzutów, jakie stawiałam najnowszemu sezonowi.
Ostatnie dwa odcinki potwierdzają niestety, że napisanie Lindsay i Edgarowi rozbudowanych wątków nie doprowadziło do szczególnego rozwoju tych postaci ani serialu jako takiego. Lindsay po niezbyt absorbujących widza perypetiach zawodowych doznała olśnienia, że chce pomagać ludziom. W finale realizuje tę ideę w scenach dość zabawnych, jak atakowanie Boone'a z kosza na śmieci, bądź też zabawnych znacznie mniej. Pomysł z rozwiązaniem wszystkich problemów za jednym zamachem (czy raczej za jedną surogatką) może i logicznie wyglądał na papierze, ale realizacja wyszła w duchu deus ex machina. Postać z ogromnym potencjałem po mało skoordynowanych przejściach w tej serii ostatecznie sprowadzona została – i to wprost – do roli pomocnika innych bohaterów.
Z kolei perypetie Edgara doprowadziły do przewidywalnego rozwiązania. Wprowadzenie postaci Maksa tylko po to, by pokazać, że ktoś, kto wygląda na rozpieszczonego życiem wiecznego chłopca, jest rozpieszczonym życiem wiecznym chłopcem, wydaje się stratą czasu. Szkoda, bo Edgar przy świetnym scenariuszu, jak w "Twenty-Two" w poprzednim sezonie, potrafił udźwignąć osobną historię. Natomiast w finale serii czwartej wniosek, że musi sam stać się "swoim najlepszym kumplem", nie jest odkrywczy, a skoro już musiał paść, to można było do niego doprowadzić w bardziej interesujący sposób. Natomiast po Maksie zostanie niedługo chyba tylko wspomnienie sceny z psem na dronie.
Falk i spółka stworzyli świetne postacie drugoplanowe, ale 4. seria – w tym jej finał – pokazała, że czasem lepiej drugi plan zostawić właśnie tam. Nie wiem, po co w tym sezonie oglądaliśmy tyle Bekki i Vernona. W małym natężeniu bywali zabawni. W większym przypominali stereotypowe postacie z sitcomów CBS-u. Rozsądne dawkowanie sprawdziło się w przypadku Killiana, który zaliczył jedną, za to udaną scenę (i dał Edgarowi szansę na wygłoszenie przezabawnego "Not today, Satan").
Po obiecującym początku sezonu, kiedy wątek napięcia między Lindsay i Edgarem rozwiązano zaskakująco naturalnie opcją friends with benefits, zabrakło pomysłu na dobre poprowadzenie ich losów w oderwaniu do kibicowania głównej parze. Znaczące jest w tym kontekście świetnie przejście kamery, kiedy najpierw w samochodzie z przodu widzimy Jimmy'ego i Gretchen, a potem z tyłu Lindsay i Edgara. Mimo prób wmawiania widzom w ostatnich tygodniach, że "You're the Worst" może być o czymś innym, serial Falka to opowieść o trudnym związku dwojga trudnych ludzi. I w tym aspekcie odcinki "Like People" i – przede wszystkim – "It's Always Been This Way" przynoszą wiele dobrego. Ale także pytanie: nie dało się tak od razu?
W finale poprzedniej serii twórcy serialu zafundowali widzom i bohaterom emocjonalny horror. Po tym, jak Jimmy stchórzył w obliczu poważniejszego zobowiązania, niszcząc tę odrobinę poczucia bezpieczeństwa, na jakie Gretchen wbrew sobie w końcu się zdobyła, trudno się dziwić, że większość 4. sezonu (krótkotrwali) narzeczeni spędzili osobno. Problem w tym, że ich rozstanie tylko chwilami służyło dojrzewaniu postaci. Świetnie wypadła początkowa godzina serii ("It's Been" – część 1 i 2), potem pierwsze spotkanie po powrocie Jimmy'ego ("Odysseus"), a odcinek z powrotem Gretchen do rodzinnego domu ("Not a Great Bet") okazał się rewelacyjny.
Częściej jednak mieliśmy wątpliwą przyjemność oglądania, jak ta (już nie) para miota się z tęsknoty po ekranie, wciągając w swoje problemy kolejne osoby – by szybko przejść do kolejnych "rozpraszaczy". Nagromadzenie pomysłów na przesunięcie w czasie zejścia się bohaterów (Ty, Boone i jego była żona, pisarka na targach literatury erotycznej, dawna koleżanka z dzieciństwa) nie pozwalało widzom zaangażować się poważnie w żaden nowy wątek. Ewentualnie Boone mógł wzbudzić współczucie, ale to raczej zasługa aktora (Colina Fergusona) niż scenarzystów.
Seria 4. przypomniała, jak bardzo Gretchen i Jimmy są toksyczni. Tak, razem też nie należą do słodkich par zarażających świat radością życia, ale rozdzieleni okazują się zbiorem kompleksów (ona) i słabych żartów (on). To chyba po prostu magia miłości i chemia, że kiedy są razem, sprawiają wrażenie pewnych siebie, interesujących i błyskotliwych. Nawet jeśli nadal pod wieloma względami wydają się "najgorsi". Wprost pokazano to w finale. Aktywności, które wykonywane wspólnie były dobrą zabawą, wypadły żałośnie, kiedy Jimmy próbował ich w pojedynkę. To dobra ilustracja problemu, jaki mam z tym sezonem.
Na tle całego telewizyjnego krajobrazu "You're the Worst" nadal jest niezłą, chwilami wręcz świetną marką. Jednak na tle wcześniejszych serii najnowsza wypada blado. Na dłużej zostaną ze mną może cztery odcinki. Nie wykorzystano szansy, bo pokazać konsekwentnie rozwój bohaterów, ich dojrzewanie wypadło raczej skokowo, niezbyt głęboko. Na szczęście finał w kwestii głównego wątku zatarł nieco słabsze wrażenie i nie obraziłabym się, gdyby na tym się wszystko skończyło. Obawiam się bowiem, że ogłoszony niedawno piąty i zarazem ostatni sezon może realizować podobny model, z błyskiem raz na parę tygodni.
Wspomniane frustracje sprawiły, że – stęskniona za bohaterami będącymi wreszcie razem – mogę finałowi wiele w romantycznym wątku wybaczyć. Tak, moja ulubiona komedia antyromantyczna jest coraz mniej anty- i niepostrzeżenie od demaskowania schematów tego typu historii przeszła do ich wypełniania. Tak, sporo w finale padło deklaracji zbyt wprost, co może drażnić w serialu, który przyzwyczaił nas do znacznie subtelniejszego sygnalizowania zaburzeń (jedno z najdoskonalszych przedstawień depresji w mediach), trudności z zaangażowaniem i stopniowych emocjonalnych postępów (patrz: finał 2. sezonu i doskonałe "Ja też cię kocham").
A jednak wzruszyłam się, gdy Gretchen z coraz większą desperacją szukała Jimmy'ego w pokoju hotelowym. Przeżywałam kłótnię przed hotelem, chociaż brzmiała zbyt teatralnie, jakby jednym mało skomplikowanym dialogiem próbowano rozwiązać psychologiczne niuanse -nastu czy -dziestu odcinków. Razem z Jimmym cieszyłam się, gdy samochód płonął (ha, jednak jej zależy!), a scena w tunelu, chociaż nieznośnie jak na ten serial urocza, tym urokiem mnie właśnie ujęła.
Gdy Becca, Vvernon i Paul dyskutowali o szczęściu ("Nikt nie jest szczęśliwy!"), pomyślałam, że tego widzieliśmy w tym sezonie już w nadmiarze i trochę szczęścia by się przydało. Kupuję więc romansowy happy end, nawet z kiczowatym przeskokiem od Gretchen wybierającej "samą sobie" (trochę banał) po Gretchen wybierającą Jimmy'ego. Inaczej być nie mogło. Wszak "It's Always Been This Way".