Nerd na ratunek. "Future Man" – recenzja nowego serialu komediowego Hulu
Piotr Wosik
17 listopada 2017, 19:02
"Future Man" (Fot. Hulu)
Zastanawialiście się kiedyś, jak wyglądałby "Powrót do przyszłości", gdyby powstał jako współczesna amerykańska komedia, np. od Setha Rogena i spółki? Oceniamy trzy pierwsze odcinki "Future Man".
Zastanawialiście się kiedyś, jak wyglądałby "Powrót do przyszłości", gdyby powstał jako współczesna amerykańska komedia, np. od Setha Rogena i spółki? Oceniamy trzy pierwsze odcinki "Future Man".
Jeśli oglądaliście jakąkolwiek komedię przywołanego na wstępie komika – np. "Sąsiadów" albo animowane "Sausage Party" – to wiecie od razu, czego się spodziewać. Przede wszystkim, masy niewybrednego humoru, opartego oczywiście na wulgarnym języku i żartach z kupy, seksu i ejakulacji. Także przemocy, pokazywanej w dosłowny i możliwie brutalny sposób. A na koniec… ożywczej energii, którą często daje taka właśnie frywolność.
Josh Futterman to stereotypowy nerd. Wciąż mieszka z rodzicami, pracuje jako sprzątacz w laboratorium, a każdą wolną chwilę spędza na graniu w ulubioną grę wideo. Kiedy w końcu udaje mu się pokonać finałowy etap (czego nikt nigdy wcześniej nie dokonał), okazuje się, że gra była symulatorem walki, który miał wyłonić potencjalnego zbawcę ludzkości. W pokoju Joshy'ego pojawiają się Wolf i Tiger – bohaterowie gry pochodzący tak naprawdę z przyszłości – i tak oto zaczyna się zwariowana przygoda, której stawką są losy świata.
Ów zamysł fabularny nie ma co prawda wiele wspólnego z kultowym "Powrotem do przyszłości", ale inspiracje klasykiem są w pierwszych trzech odcinkach na tyle wyraźne, że w końcu sam bohater porównuje się do Marty'ego McFly'a. Po drodze przywoływane są również inne ikony kina, na czele z Terminatorem, scenariusz puszcza też oczko w stronę Quentina Tarantino, ale nie odnieście mylnego wrażenia. Serial nie operuje nostalgią tak jak "Stranger Things", a w otwarty sposób stawia po prostu na zabawę formułą podróży w czasie.
I zaskakująco dobrze mu to zresztą wychodzi. Największy atut produkcji to bowiem pomysłowość, którą widać np. w konsekwencjach nieprzemyślanej podróży bohaterów do roku 1969. Joshy nieopatrzenie zostawił swój telefon niejakiemu Lamarowi i po powrocie do współczesności okazuje, że nikt nie słyszał o Stevie Jobsie, a czołową marką technologiczną jest Blackapple.
Z takim właśnie jajem, werwą i swobodą cała akcja nieustannie gna naprzód. Pomaga także jej wykonanie – minimalistyczne, z umiejętnie wykorzystanymi efektami specjalnymi, a równocześnie oparte na dynamicznych choreografiach walk, których pozazdrościć może część seriali superbohaterskich.
Brzmi efektownie i wciągająco, jednak nie wszystko działa tu jak należy. Nie można odmówić produkcji tony pozytywnej energii, ale niestety nie jest ona szczególnie zabawna. Chyba że akurat wyjątkowo bawi nas humor niskich lotów. Cała intryga kręci się tu wokół lekarstwa na opryszczkę, pojawiają się takie sceny, jak choćby przypadkowe witanie przybysza wytryskiem spermy czy też agresywny seks, który działa jako ćwiczenie wojskowe.
Nie jest to rubaszność, która jakoś specjalnie łamie granice dobrego smaku, ale jednocześnie brakuje powodów do naturalnego i niewymuszonego śmiechu. Także dlatego, że nie znajdziemy tu wielu innych odmian humoru. Jako marginalny przykład czarnego humoru odnotować można scenę, w której policjant informuje o śmierci swojego partnera. Tutaj scenariusz zgrabnie obrócił w żart niezręczność sytuacji. Poza tym pada jeszcze parę ciętych komentarzy związanych z nieobyciem Tiger oraz Wolfa i to w zasadzie tyle z komediowej różnorodności.
Zamiast nieoczywistych środków, "Future Man" stawia na wytrychy letnich komedii. Nawet jeśli coś nie jest szczególnie zabawne, to bohaterowie/aktorzy i tak nie tracą dobrej miny. Cały czas krzyczą i dużo biegają, nieustannie symulując przynajmniej dobrą zabawę. Żeby takie rozwiązanie się sprawdziło, potrzebna jest odpowiednia obsada i tutaj serial poradził sobie całkiem dobrze.
Strzałem w dziesiątkę było obsadzenie w głównej roli Josha Hutchersona (znamy go z "Igrzysk śmierci"), który idealnie oddaje fajtłapowatość i sympatyczność Joshy'ego Futtermana. To postać, którą od razu można polubić, typ kumpla i bohatera z przypadku, którego popkultura zna bardzo dobrze. Wbrew pozorom nie ma obecnie wielu takich historii na małym ekranie i to zaleta całego serialu, który, mimo że nie jest w żadnym stopniu przełomowy, to sprawia wrażenie czegoś świeżego.
Rolą wiecznie wesołego doktora Eliasa Kronisha bawi się z kolei Keith David, drugoplanowy aktor który kojarzy się raczej z postaciami zatwardziałych złoczyńców. W takim zapewne wydaniu zobaczymy go za niedługo w "New Warriors" Marvela, ale póki co świetnie rozbraja widza swoim uśmiechem i pogodnym nastawieniem. Cały drugi plan wypada zresztą świetnie – w pierwszych odcinkach z dobrej strony pokazali się m.in. Ed Begley Jr. (ojciec Josha), Ron Funches (strażnik) czy Awkwafina jako ekspedientka z sklepu elektronicznego.
Największe zarzuty można mieć tymczasem do Elizy Coupe (Tiger) i Dereka Wilsona (Wolf), którzy towarzyszą głównemu bohaterowi, ale nie budzą już podobnej sympatii. Nie jest to generalnie przytyk w stronę samych aktorów (bo ci wypadają charyzmatycznie), raczej do samego scenariusza, który bardziej lub mniej świadomie pozbawił ich ludzkich cech. Być może w perspektywie całego sezonu wypadają oni korzystniej, ale na początku służą głównie jako potrzebny katalizator fabuły i niepotrzebny element komediowy.
Warto na koniec zaznaczyć jeszcze, że serial nie zawiera ścisłych odniesień do gier komputerowych, a to jest coś, czego można było się spodziewać po zapowiedziach. Pada nazwa popularnego Call of Duty, ale serial nie obśmiewa mechanizmów gier komputerowych. A szkoda! To potencjał, który być może wykorzystują kolejne odcinki – dostępny jest od razu cały sezon, ale raczej nie polecam maratonu. "Future Man" w bezceremonialny sposób stawia na rozrywkowość – na pomysłową, ale banalną w gruncie rzeczy zgrywę, która nie jest aż tak porywająca i przy dłuższym seansie potrafi znużyć do poziomu ogłupienia.
Chyba że akurat tego szukacie. Odcinków jest 13, trwają po około 30 min, więc może to być nie najgorsza przegryzka na zakrapiany wieczór w towarzystwie, coś do tramwaju, tudzież podglądania ukradkiem w pracy. Jeśli powyższy opis przekonuje Was – bądź nie odstrasza – to bierzcie się śmiało.