W tym szaleństwie jest metoda. "Lady Dynamite" – recenzja 2. sezonu zwariowanego serialu Netfliksa
Mateusz Piesowicz
16 listopada 2017, 22:02
"Lady Dynamite" (Fot. Netflix)
Szczęśliwy związek, nowa praca i oczywiście dwa mopsy – czyżby życie Marii Bamford wyszło na prostą? Bezpieczniej będzie powiedzieć, że nadal wygląda na równie zwariowane, co do tej pory.
Szczęśliwy związek, nowa praca i oczywiście dwa mopsy – czyżby życie Marii Bamford wyszło na prostą? Bezpieczniej będzie powiedzieć, że nadal wygląda na równie zwariowane, co do tej pory.
"Lady Dynamite", czyli zdecydowanie najbardziej pokręcona komedia zeszłego roku wróciła z 2. sezonem, którego założenia są niezmienne. W dalszym ciągu towarzyszymy więc Marii Bamford w roli Marii Bamford, gdy ta na swój sposób próbuje okiełznać chaotyczną rzeczywistość i własne problemy psychiczne. Bo z tymi się nadal zmaga, choć tym razem twórcy (Pam Brady i Mitch Hurwitz) nie skupiają się na nich tak otwarcie.
O ile więc w poprzednim sezonie kryzys bohaterki zajmował większość czasu, o tyle teraz jest tylko wspomnieniem, a sama Maria śmiało patrzy w przyszłość. Podobnie zresztą jak serial, który wprawdzie znów dzieli każdy odcinek na trzy różne linie czasowe, ale najistotniejszą z nich czyni teraźniejszość, w której dzieje się naprawdę dobrze. Oznacza to tyle, że Maria mieszka ze swoim chłopakiem, Scottem (w tej roli dobrze Wam znany, wielki Islandczyk Ólafur Darri Ólafsson), a jej kłopoty stały się bardziej życiowe. Zamiast choroby dwubiegunowej mamy więc raczej sprawy typu problemów z zaufaniem czy kwestii finansowych. Czyli jest lepiej?
Trudno odpowiedzieć na tak postawione pytanie, bo ani trochę nie zmieniła się w "Lady Dynamite" perspektywa. Wydarzenia nadal śledzimy więc z punktu widzenia Marii, której umysł jest kolorowym pobojowiskiem pełnym odlotowych pomysłów, a choćby mówiące mopsy mają w nim znacznie większe znaczenie, niż zasady czasu i przestrzeni. Dotarcie do prawdy wymaga więc przedarcia się przez górę chaosu i nawet gdy serial wyraźniej skręca w mroczniejszym kierunku, robi to we właściwym sobie, hałaśliwym stylu. Czyli w blasku eksplodujących kolorów i przy akompaniamencie szeregu dzikich dźwięków, często autorstwa samej bohaterki (ciekawostka: zauważyliście, że każdej czołówce towarzyszą inne odgłosy wydawane przez Marię?).
Nie są to warunki sprzyjające dogłębnej psychoanalizie, a jednak "Lady Dynamite" radzi sobie z nią lepiej, niż większość traktujących się śmiertelnie serio dramatów. Choć w gruncie rzeczy robi to w zupełnie banalny sposób, co odcinek serwując nam prosty schemat, czyli problem w teraźniejszości oraz jego źródło (czasem kompletnie pretekstowe) w przeszłości, a na koniec rozwiązanie. Proste? Jasne, weźcie tylko pod uwagę, że to Maria Bamford, więc po drodze wszystko stoi na głowie.
Dlatego też wstrzymałbym się przed wydawaniem wyroków w sprawie stanu Marii w trakcie sezonu, bo to osoba tak krucha i nieprzewidywalna, że najmniejsza iskra może u niej momentalnie spowodować potężny pożar. A co dopiero mówić o sytuacji, w której zostaje ona bohaterką serialu opartego na jej własnych problemach psychicznych. Zaraz, czy my przypadkiem takiego serialu właśnie nie oglądamy? Zgadza się, ale teraz mam na myśli nie "Lady Dynamite", lecz "Maria Bamford Is Nuts", czyli tutejszy serial w serialu. Tak, ktoś tu właśnie zrobił się jeszcze bardziej meta niż do tej pory.
Wątek poświęcony fałszywemu serialowi Marii rozgrywa się w oddalonej o rok przyszłości i, choć wydawało się to niemożliwe, jest jeszcze bardziej odjechany od całej reszty. Począwszy od absurdalnego przedstawiania realiów telewizji streamingowej w krzywym zwierciadle (producentem nowego serialu jest Muskvision, serwis Elona Muska, którego logo mocno coś przypomina), a skończywszy na autotematycznych żartach i obowiązkowym przełamywaniu czwartej ściany. W pewnym momencie Maria, ku zdumieniu pozostałych, zaczyna nawet wymieniać… największe wady 1. sezonu "Lady Dynamite". Bo czemu nie?
Na tym oczywiście znaczące żarty się nie kończą. Te płyną nieprzerwanym potokiem od pierwszych chwil nowego sezonu, czasem wręcz zmuszając do pauzy i chwili oddechu, by móc przyswoić sobie kolejne ekranowe szaleństwa. Jak udało się w tym wszystkim zachować naprawdę jasną fabułę, nie mam bladego pojęcia, ale twórcy sprostali zadaniu. Pod tym względem serial wydaje się wręcz nieco bardziej uporządkowany niż poprzednio, zdarza mu się nawet używać pewnych klisz (relacja matki z córką), które jednak po przepuszczeniu przez twórczą wyobraźnię, zyskują całkiem nowe wcielenia.
Wcielenia tak zanurzone w niedorzeczności, że jeśli pokochaliście tę surrealistyczną wizję rok temu, to teraz będzie nią zachwyceni w równie dużym stopniu. Nieistotne, czy akurat będziemy w Duluth w Minnesocie w 1987 (czyli czasach, w których nastoletnia Maria paradowała z kucykami na głowie i stawiała pierwsze kroki w aktorstwie), czy w przyszłości, w której o zamówieniu serialu decyduje futurystyczna bryła o imieniu Don Jr. Brzmi dziwacznie? Cóż, jak oznajmiła nam, w nieco bardziej wulgarnej wersji, sama Karen Grisham (wspaniała Ana Gasteyer), ten serial miał być tak pomysłowy i nowatorski, by nawet przedstawiciele alternatywnej komedii na Twitterze piali z zachwytu. Krótko mówiąc, udało się.
2. sezon "Lady Dynamite" chwilami wydaje się więc bardziej opanowany i koherentny niż poprzednik, ale zaraz potem każe zmienić tę opinię o 180 stopni, gdy w zwariowanym stylu przechodzi od domowych problemów Marii do kwestii hollywoodzkiego seksizmu (najwyraźniej sprytnie sterowanego przez same kobiety zrzeszone w tajnej organizacji pod przywództwem Jill Soloway), tudzież innych rzeczy, których kompletnie się tu nie spodziewaliśmy. Przesadzone jest tu absolutnie wszystko, ale ostatecznie sprowadza się do całkiem prostego konfliktu wewnętrznego bohaterki, której strach przed rozczarowaniem innych i emocjonalne podchodzenie do każdego aspektu swojego życia przybiera irracjonalne rozmiary. I w końcu pochłania ją do stopnia, z którego może nie być ucieczki.
Tym razem jednak nie jest ona sama ze swoimi problemami, o czym serial przypomina nam na każdym kroku, zwykle w swoim stylu. Relacja Marii ze Scottem (tak samo jak w jej przypadku, jest serialową wersją prawdziwego Scotta Marvela Cassidy'ego, męża Bamford) potrafi w kilka chwil zamienić się z poważnej w głupiutką, ale ani przez moment nie wydaje się sztuczna. Jest w tym związku przywiązanie, jest otwartość, jest wreszcie miłość, która przebija wszystko, nawet potworne bałaganiarstwo i nieznośne podśpiewywanie pod nosem.
Właśnie dzięki takim rzeczom zmienia się "Lady Dynamite" z kolorowej bzdury w bardzo osobistą historię (dosłownie, na ekranie można wypatrzeć zarówno prawdziwego męża Marii, jak i jej rodziców), będącą sposobem, w jaki Maria radzi sobie z problemami, które przerosłyby wielu innych ludzi. To z kolei czyni z niej prawdziwą bohaterkę i inspirację dla tłumu innych komików. Wystarczy rzucić okiem na listę gościnnych występów – tylko w tym sezonie pojawili się m.in. Andy Samberg, Judy Greer, Weird Al Yankovic, Fred Armisen czy szop o imieniu Randall – by zrozumieć, że Maria Bamford nie jest zwykłą satyryczką.
Tak samo niezwykły jest serial o niej, który, gdyby próbować go potraktować dosłownie, wyglądałby na przesadnie osobliwy dowcip. A takim "Lady Dynamite" wcale nie jest i naprawdę zasługuje na szansę, choć oczywiście w odpowiednich warunkach. Bo pomimo krótkiej formy (2. sezon to tylko 8 odcinków), próba wchłonięcia zbyt dużej ilości naraz może się skończyć bólem oczu, mózgu i powtarzaniem w kółko pytania: "Po co mi to było?". Spójrzcie jednak na ten serial oczami Marii, a dostrzeżecie, że może być czymś więcej, niż tylko ekscentryczną, alternatywną komedią. Mianowicie przeżyciem tak niesamowicie prawdziwym i intymnym, że jego bohaterkę można tylko podziwiać za odwagę.