Nasz top 10: Najlepsze seriale października 2017
Redakcja
15 listopada 2017, 20:02
"Stranger Things" (Fot. Netflix)
2. sezon "Stranger Things", debiut "Mindhuntera", finałowe odcinki "Halt and Catch Fire", świetny powrót "Watahy". Podsumowujemy październik – jeden z najlepszych serialowych miesięcy w tym roku.
2. sezon "Stranger Things", debiut "Mindhuntera", finałowe odcinki "Halt and Catch Fire", świetny powrót "Watahy". Podsumowujemy październik – jeden z najlepszych serialowych miesięcy w tym roku.
10. "Wataha" (nowość na liście)
Ktoś mógłby pomyśleć, że "Watahę" doceniamy na wyrost, bo to polski serial. Znacie nas jednak i wiecie, że w naszych zestawieniach nie kierujemy się sympatiami i popularnością, starając się doceniać te tytuły, które naprawdę na to zasłużyły. A serial HBO to zrobił, wyróżniając się na tle nie tylko krajowej konkurencji.
Ile w tym zasługi scenariusza, a ile magii zimowych Bieszczad, to już kwestia sporna, ale skłamałbym, pisząc, że do "Watahy" przyciągają tylko fantastyczne zdjęcia. Takie stwierdzenie dałoby się obronić w 1. sezonie, lecz nie teraz. Widać, że twórcy wyciągnęli wnioski, dając nam historię wielowątkową, wciągającą i potrafiącą podnieść ciśnienie, bazując przy tym nie na klimacie, lecz dobrze skonstruowanych postaciach.
Wśród tych prym wiodą Rebrow i prokurator Dobosz, którzy po czterech latach są innymi ludźmi z zupełnie innymi doświadczeniami (a w jego przypadku również z gęstą brodą) i podejściem do rzeczywistości. A ta nie jest oczywiście kolorowa, bo towarzyszą jej makabryczna zbrodnia, tajemnice z przeszłości i niepewność, komu można ufać. Wszystko razem składa się na skomplikowaną układankę, w której równie mocno wybrzmiewają zarówno indywidualne historie, jak i społeczne komentarze. A Bieszczady? A Bieszczady wyglądają jak zwykle wspaniale. [Mateusz Piesowicz]
9. "Crazy Ex-Girlfriend" (powrót na listę)
Serial o szalonej byłej dziewczynie w 3. sezonie jest lepszy niż kiedykolwiek. I nawet nie mówię o dwóch najnowszych odcinkach, w których Rebecca Bunch zaliczyła upadek na samo dno, bo te przypadają już na listopad. Odkąd Josh porzucił tytułową bohaterkę przed ołtarzem, w "Crazy Ex-Girlfriend" wszystko coraz wyraźniej zmierza w kierunku jej konfrontacji z własnymi problemami, które są naprawdę duże i nie sprowadzają się bynajmniej do braku mężczyzny, który by ją kochał i wielbił.
Zanim jednak do tego mogło dojść, przeszliśmy razem z Rebeccą kolejne etapy totalnego szaleństwa i kompletnego upokorzenia. Niedoszła panna młoda wkroczyła na ścieżkę zemsty, potraktowała instrumentalnie Nathaniela i zainscenizowała niezłe przedstawienie w kościele, po którym zaczął się jeszcze większy upadek. Choć w tym momencie mamy już tysiąc dowodów na to, że ta dziewczyna potrzebuje dobrego terapeuty i to szybko, "Crazy Ex-Girlfriend" nie zmieniła swojego komediowego tonu.
Serial bawi bardziej niż kiedykolwiek, ale też faktem jest, że coraz częściej śmiech zamiera w gardle, bo o Rebekę martwią się nie tylko jej przyjaciele. A gdzieś pomiędzy odjechaną komedią i całkiem poważnym, depresyjnym dramatem znalazło się jeszcze miejsce na kilka świetnych numerów musicalowych, ze "Strip Away My Conscience" na czele. [Marta Wawrzyn]
8. "Better Things" (spadek z 4. miejsca)
"Better Things" oberwało rykoszetem, po tym jak potwierdziły się oskarżenia o molestowanie seksualne wobec Louisa C.K. Telewizja FX pozbyła się go całkiem, co oznacza, że nie będzie więcej pisał ani reżyserował serialu Pameli Adlon. Czy to oznacza, że serial straci na jakości? Nie sądzę. W tym momencie warto bowiem jednak zauważyć jedną rzecz: że "Better Things" stworzył nie Louis C.K., tylko właśnie Pamela, która wkłada w opowiadane historie serce i duszę. Dlatego uważam, że za rok jej serial powróci jeszcze lepszy i jeszcze silniejszy.
A tymczasem docenić wypada październikowe odcinki, wśród których znalazła się prawdziwa perełka – "Eulogy". Udawany pogrzeb głównej bohaterki, wyprawiony w sytuacji, kiedy ta go naprawdę potrzebowała, stał się dla jej córek okazją do powiedzenia rzeczy, których nie mówią jej na co dzień. Max i Frankie pokonały tysiąc różnych barier i wypowiedziały na głos rzeczy, które przez lata głęboko skrywały, z kolei najmłodsza Duke posłużyła za akcent komediowy, dodający całemu przedstawieniu dziwności i jednocześnie tę dziwność przełamujący, w prosty, rozbrajający sposób.
Za ten jeden odcinek należą się "Better Things" wszelkie możliwe laury, a przecież było więcej fantastycznych rzeczy w tym miesiącu, jak choćby zmagania Sam z tym, co poczuła do Robina, czy też odcinek opowiedziany z perspektywy jej matki, Phil. [Marta Wawrzyn]
7. "Mr. Robot" (powrót na listę)
"Mr. Robot" wrócił po sezonie, który w powszechnej opinii zapętlił się w swoich tajemnicach, i już na dzień dobry postawił na zaskakującą jak na siebie otwartość. Otrzymaliśmy nie tylko wyraźne rozgraniczenie pomiędzy Elliotem, a jego alter ego, ale również szybkie odpowiedzi na kilka dręczących pytań, a nawet cały odcinek będący jednym wielkim uzupełnianiem luk z przeszłości.
Jak długo potrwa ta gra w otwarte karty, nie mam pojęcia, ale przyznaję, że ogląda się to naprawdę nieźle, bo serial nie stracił absolutnie niczego ze swojej niezwykłości i realizacyjnej doskonałości. Po prostu tym razem nie służą one wodzeniu nas za nos, lecz opowiadaniu historii, która gładko przechodzi od korporacyjnego thrillera, przez psychologiczną dramę, aż do ironicznego społecznego komentarza.
Dzieje się więc dużo, ale niezmiennym pozostał fakt, że w centrum opowieści stoi rozbity nawet bardziej niż zwykle Elliot, wokół którego zaciskają się kolejne pętle. Współpracująca z FBI Darlene, wciągnięta w spisek Whiterose Angela, a przede wszystkim piekielnie niebezpieczny, coraz bardziej zaborczy Pan Robot – nasz bohater ma o czym myśleć i tym lepiej dla nas. A fakt, że wreszcie dużą rolę odgrywa w tym wszystkim Tyrell i jeszcze pojawił się całkiem nowy, intrygujący bohater w osobie niejakiego Irvinga (świetny Bobby Cannavale), to kolejne atuty. Oby tak dalej, a na poziom sezonu nie będziemy mogli narzekać. [Mateusz Piesowicz]
6. "Halt and Catch Fire" (utrzymana pozycja)
Wiem, że się powtarzam, ale gdybym głosowała tylko ja, "Halt and Catch Fire" wygrywałoby od trzech miesięcy wszelkie możliwe rankingi. A już na pewno wygrałoby ten, bo ostatnie odcinki to czysta magia, zakończenie doskonałe i dowód na to, że skromny serial AMC zasłużył na miejsce pomiędzy najlepszymi serialami wszech czasów, jak "Mad Men" czy "Sześć stóp pod ziemią". Serialami, którymi trochę się inspirował, ale koniec końców znalazł swój głos, znalazł pewność siebie i był w stanie tak zakończyć historie swoich bohaterów, że od razu chce się obejrzeć całość od nowa (co zresztą czynię).
Trzy ostatnie odcinki (w tym podwójny finał) to godne, emocjonalne zakończenie i zamknięcie historii piątki ludzi, którzy przez dziesięć lat stawali na głowie, żeby dokonać cudów w branży technologicznej, a zwykle i tak ponosili porażkę. Raz jeszcze przekonaliśmy się, że pewnych rzeczy w życiu – i przede wszystkim w sobie – zmienić się nie da, a od innych nie da się uciec, nieważne, jak bardzo się próbuje. Jednych bohaterów pożegnaliśmy na zawsze, inni zostali szczęśliwymi emerytami, a jeszcze inni postanowili zacząć od nowa, bogatsi o dekadę doświadczeń.
Życie zatoczyło symboliczne koło (ostatnie słowa, które Joe wypowiada w serialu, są zarazem jego pierwszymi słowami z pilota) i było w tym tyle samo nadziei na przyszłość, co goryczy, ze znów coś nie wyszło, a te wszystkie zmagania zdały się tak naprawdę na nic. Serial o wzlotach i upadkach zaliczanych podczas pogoni za marzeniami, a także o tym, jak technologie być może łączą ludzi, a być może oddalają ich od siebie, doczekał się wyśmienitej puenty i zarazem finału, który bez większej przesady można nazwać idealnym. [Marta Wawrzyn]
5. "The Good Place" (spadek z 2. miejsca)
Kryzys egzystencjalny nieśmiertelnego demona, bardzo obrazowe (i krwawe) zobrazowanie dylematu wagonika, a nawet problemy uczuciowe postaci, która uczuć najzwyczajniej w świecie posiadać nie powinna. Takie rzeczy tylko w "The Good Place", które w październiku podniosło poprzeczkę niesamowitego absurdu jeszcze wyżej niż wcześniej.
Było przy tym jak zwykle szalenie pomysłowe, niezwykle inteligentne i naprawdę poruszające, zaskakując szczerością bijącą z nawet najbardziej pokręconych sytuacji. Bo czy ktokolwiek mógł się spodziewać, że emocjonalny ciężar tej opowieści przesunie się z czwórki bohaterów w niedoli na parę nieśmiertelnych postaci, które uwielbiamy, ale które raczej niewielu podejrzewało o szczególną głębię?
Bardzo wątpliwe, a mimo to Michael i Janet wyrośli na bohaterów pod każdym względem równorzędnych pozostałym (albo nawet ich przewyższających) i zmagających się z równie poważnymi problemami. Ogromna w tym zasługa kapitalnego scenariusza, ale równie duża wykonawców. Klasę Teda Dansona już widzieliśmy, tym razem mogliśmy w pełni docenić D'Arcy Carden, a przecież kapitalną robotę wykonali też William Jackson Harper i reszta, udowadniając, że "The Good Place" to znacznie więcej niż tylko odlotowa komedia. Ba, to już nawet więcej niż komedia, która całkiem serio mówi o etyce i filozofii. [Mateusz Piesowicz]
4. "Star Trek: Discovery" (awans z 9. miejsca)
Jako że wychowałam się na idealizmie "The Next Generation", a moim kapitanem na zawsze miał być Patrick Stewart, do nowego "Star Treka" podeszłam jak do jeża i po pilocie nie byłam wcale do niego przekonana (choć faktem jest, że wizualnie to cudo od samego początku). Przekonały mnie dopiero takie odcinki jak "Context Is for Kings", w którym poznaliśmy kapitana Lorcę i otaczającą go strefę moralnej szarości, "Choose Your Pain" z ucieczką z klingońskiego więzienia czy też "Magic to Make the Sanest Man Go Mad", w którym serial zaszalał z czasem i zarazem wywindował relacje pomiędzy bohaterami na nowy poziom.
Mroczniejszy klimat, wojna w powietrzu, mający w sobie coś z antybohatera dowódca, wyraziste postaci, z których każda przechodzi jakąś większą transformację, i oczywiście znakomita obsada – to wszystko sprawiło, że "Star Trek: Discovery" niespodziewanie został jednym z moich ulubionych seriali tej jesieni. Twórcy praktycznie przedefiniowali "Star Treka", zachowując jego esencję – nawet w tej dość mrocznej historii jest nadzieja, idealizm i założenie, że dobro w końcu zwycięży – i rozwijając go w skomplikowany dramat w iście kablówkowym stylu.
Nie da się nie docenić tego, jak dużo ten nowy "Star Trek" mówi o dzisiejszym świecie. Jak już pisałam na Newsweek.pl, "Discovery" jest odpowiedzią na Amerykę Donalda Trumpa – kraj, w którym wygrywa ksenofobia, izolacjonizm i niechęć do wszystkiego co obce. "Star Trek" raz jeszcze śmiało idzie tam, gdzie inni iść się boją, i pokazuje nasz świat z całym jego skomplikowaniem w ramach rozrywkowej opowieści, która jest wspaniale zrealizowana, bardzo dobrze napisana i przyswajalna dla każdego. [Marta Wawrzyn]
3. "Mindhunter" (nowość na liście)
Gdyby to nie był naprawdę mocny miesiąc, "Mindhunter" spokojnie mógłby to zestawienie wygrać. A tak nowy serial Davida Finchera wylądował na miejscu nr 3, które nie do końca oddaje to, jaki jest świetny. Fincher podszedł bowiem do ogranego tematu, jakim są seryjni mordercy, w zupełnie nowy sposób i postawił na oszczędną, kameralną opowieść, której siła tkwi w rozmowach i postaciach.
I właśnie dlatego "Mindhunter" wygrywa – bo nawet nie próbuje rywalizować ze współczesnymi serialami o mordercach, które często usiłują ich pokazywać jako skomplikowanych antybohaterów, tylko z miejsca pozycjonuje się zupełnie inaczej. Czyli cofa się do lat 70., do czasów, kiedy dopiero zaczynało się badanie tego zjawiska i zastanawianie się, dlaczego ci ludzie robią tak przerażające rzeczy. Nie ma tu szukania sensacji, jest dużo ciężkiej, żmudnej pracy u podstaw, niemal jak w "Masters of Sex".
Serial jest przepięknie zrealizowany – chłodnych, eleganckich kadrów Finchera nie da się nie docenić – i dopracowany pod każdym względem. Wyśmienicie wypada także pod względem aktorskim. Holt McCallany, Anna Torv i Jonathan Groff to doskonałe, charyzmatyczne trio, a ten ostatni dodatkowo zaskoczy wielu widzów łatwością i naturalnością, z jaką wszedł w bardzo trudną, wyczerpującą psychicznie rolę. [Marta Wawrzyn]
2. "Stranger Things" (powrót na listę)
"Stranger Things 2" to serial większy, mroczniejszy i bardziej rozbuchany od swojego poprzednika, a jednocześnie zachowujący jego bezpretensjonalność, przeważnie lekki ton i atmosferę niczym niezmąconej przygody. Jasne, można narzekać, że to w dużej mierze powtórka z rozrywki, ale gdyby wszystkie sequele tak wyglądały, świat byłby piękniejszym miejscem.
Ponowna wizyta w Hawkins to jeszcze więcej starych znajomych, zupełnie nowe twarze (serialowa Max to klasa sama w sobie) i emocje każdego rodzaju. Od tych towarzyszących pełnemu nerwowego napięcia oczekiwaniu na to, kto wyjdzie z tego cało, po te typowe dla dojrzewających bohaterów i pierwszych miłości. "Stranger Things" dorosło już w pewnym stopniu wraz z nimi, ale bez obaw – nadal nosi w sobie ducha niewinnej przygody, która porywa i nie chce wypuścić aż do ostatniej chwili.
Takiej, która pozwala zaadoptować stwora z innego wymiaru i uczynić z niego zwierzątko domowe, stworzyć kapitalny duet z dwójki postaci, których zupełnie o to nie podejrzewaliśmy i zrobić bohatera z nawet największego nerda. Ba, nawet zmiana stylistyki i przeskok z dziecięcej fantazji w nastoletni bunt wypada tu na tyle zgrabnie, że da się go obronić. A ten emocjonalny finał? A lata 80. i jeszcze więcej popkulturowych i nie tylko nawiązań do przeszłości? A kapitalni młodzi wykonawcy na czele ze znakomitym Noah Schnappem?
Wymieniać można jeszcze długo i aż trudno uwierzyć, że zaledwie rok temu produkcja braci Dufferów startowała jako nikomu nieznana ciekawostka, pozbawiona większych szans na sukces. Dziś jest serialowym hitem pierwszej wielkości, który musiał sprostać ogromnym oczekiwaniom – nie zawiódł ani trochę. [Mateusz Piesowicz]
1. "Kroniki Times Square" (utrzymana pozycja lidera)
Świetny powrót "Stranger Things", znakomity "Mindhunter", coraz lepszy "Star Trek" i inni – choć serialowy październik rozpieszczał nas kolejnymi tytułami, żaden z nich nie mógł zagrozić produkcji HBO. "The Deuce" to inna telewizyjna liga, w której wielowątkowa fabuła spotyka się ze światem tak tętniącym życiem, że z trudem przychodzi sobie uświadomić jego sztuczność.
Większa połowa 1. sezonu, którą obejrzeliśmy w tym miesiącu, sprawiła, że mogliśmy się w nim zanurzyć po szyję, poznając kolejne elementy codzienności na "Dwójce" i realia życia jej mieszkańców. Życia zatopionego w depresji, mechanicznym seksie i niemal w każdym przypadku pozbawionego perspektyw na lepsze jutro. Pomimo tej fali goryczy, która chwilami potrafiła nawet przybrać ostateczny kształt (biedna Ruby…), pojawiały się też w "The Deuce" przejawy optymizmu. Komuś udało się wyrwać, ktoś inny podjął skuteczną walkę o zmianę swojego losu. Może jednak nie był ten świat taki zły?
Nie, był po prostu boleśnie prawdziwy. Naiwnością byłoby doszukiwać się tu szczęśliwych zakończeń i oczekiwać prostych rozwiązań. Takie w ogóle nie istnieją, bo przecież "The Deuce" nie jest zwykłą fabułą prowadzącą nas za rękę z punktu A do B. Jest kawałkiem historii miasta i przemysłu, po którego jednej stronie znaleźli się ludzie potrafiący się ustawić i czerpać z niego profity, a po drugiej cała reszta, której życia nijak się nie zmieniły.
To świat, w którym znają się wszyscy, ale los innych ludzi tak naprawdę nie obchodzi nikogo. Miejsce, gdzie seks staje się biznesem brutalnie miażdżącym kolejne trybiki w swojej maszynerii i jeszcze bardziej dehumanizującym już dość nieludzkie zajęcie. A jednak tworzonym przez ludzi i dzięki nim funkcjonującym, co "The Deuce" pokazywało nam aż nazbyt wyraźnie, czy to w barze Vincenta, jego nowym salonie, na planie z Eileen lub na ulicy z którąkolwiek z dziewczyn. Można im współczuć, można ich nie znosić lub uwielbiać, ale nie można im odmówić autentyczności. Dokładnie tak samo, jak całemu "The Deuce". [Mateusz Piesowicz]