Wszechświat możliwości. "Star Trek: Discovery" – recenzja jesiennego finału 1. sezonu
Mateusz Piesowicz
13 listopada 2017, 22:04
"Star Trek: Discovery" (Fot. CBS)
Przerwy w emisji serialu w środku sezonu to zło wcielone, ale gdy poprzedzają je takie odcinki jak "Into the Forest I Go", nieco łatwiej przetrwać przymusowe rozstanie. Uwaga na spoilery!
Przerwy w emisji serialu w środku sezonu to zło wcielone, ale gdy poprzedzają je takie odcinki jak "Into the Forest I Go", nieco łatwiej przetrwać przymusowe rozstanie. Uwaga na spoilery!
Zaledwie kilka tygodni temu czekaliśmy na premierę nowego "Star Treka" pełni obaw, czy ten serial w ogóle ma rację bytu. Dziś na myśl o blisko dwóch miesiącach oczekiwania na kolejny odcinek zalewa mnie fala niecierpliwości, którą uspokoić może chyba tylko ponowny seans jesiennego finału. Finału, który miał po prostu wszystko, fundując nam rollercoaster emocji, akcji, napięcia, wzruszenia i przerażenia oraz pozostawiając z mnóstwem pytań, nad którymi będziemy się głowić, dopóki "Discovery" nie wznowi swojego rejsu.
To jednak dopiero w nowym roku (konkretnie 8 stycznia w Netfliksie), a póki co za nami godzina, którą należy uznać za kwintesencję tego, czym "Discovery" jest od samego początku. Serialu skutecznie łączącego stare z nowym, w którym klasyczne science-fiction idzie pod rękę z olśniewającym wykonaniem, a przede wszystkim fabułą dopasowaną do współczesnej telewizji.
Kończący pierwszą część sezonu odcinek zachwyca zatem energią i tempem, nie pozwalając na zbyt długie chwile wytchnienia i sprawiając, że nie chce się odrywać wzroku od ekranu ani na sekundę. Cała jego fabularna konstrukcja oparta na potrzebie błyskawicznego wyeliminowania klingońskiej przewagi w postaci osłon maskujących, a co za tym idzie uratowania planety Pahvo, na którą załoga Discovery przypadkiem ściągnęła zagładę, jest w gruncie rzeczy prosta i dobrze nam już znana. Zasadę mówiącą, że wysoka stawka plus mało czasu równa się napięcie sięgające zenitu, twórcy stosują przecież skutecznie od początku.
Tym razem jednak udało im się ją wynieść na jeszcze wyższy poziom, prowadząc równolegle kilka związanych ze sobą wątków i dorzucając do mieszanki ogromne emocje towarzyszące obawom o los postaci, z którymi zdążyliśmy się już zżyć. Kulminacyjny punkt odcinka z toczącą pojedynek na śmierć i życie Burnham, zmagającym się z własnymi słabościami Ashem i przekraczającym granice wytrzymałości swojego organizmu Stametsem to perfekcyjna sekwencja, którą mógłbym oglądać w nieskończoność. Dynamiczna, poruszająca, ekscytująca, a przy tym rzecz jasna oparta na prostych schematach, których ani myślę krytykować. Nie w sytuacji, gdy siedzę na krawędzi fotela i z nerwów zapominam o rzeczywistości.
Oczywiście, wgryzając się w scenariusz, dostrzeżemy szereg wygodnych i nie do końca przekonujących rozwiązań (niejaki Kol absolutnie nie jest najinteligentniejszym Klingonem pod słońcem), które miały za zadanie tylko skutecznie podnieść napięcie i pchnąć historię we właściwym kierunku. Zupełnie nie przeszkadzają one jednak w odbiorze, bo twórcom udała się trudna sztuka odwrócenia naszej uwagi od konstrukcji i skupienia jej na efekcie końcowym. A temu naprawdę trudno cokolwiek zarzucić, bo w ostatecznym rozrachunku wszystko w odcinku zagrało idealnie.
I tyczy się to tylko nie tylko porywającej akcji, ale również jej otoczki, dzięki której zdołaliśmy jeszcze lepiej poznać naszych bohaterów i kierujące nimi motywacje. Zdecydowanie najbardziej interesująco wybrzmiało to w relacji kapitana ze Stametsem, w której Lorca sprytnie i w gruncie rzeczy bezdusznie pociągnął za odpowiednie sznurki, by uzyskać określony cel. Bohater grany przez Jasona Isaacsa od początku był niejednoznaczną postacią, a teraz wątpliwości zostały jeszcze bardziej pogłębione. Bo czy ktoś może udzielić w pełni przekonującej odpowiedzi na pytanie, na ile jego decyzjami kierowała aktualna troska o bezbronną planetę, a na ile chęć uzyskania wojennej przewagi? W dodatku w sprzyjających dla niego okolicznościach, bo zmuszających jego załogę do całkiem dosłownego przekraczania granic własnych możliwości?
Można kapitana Lorki bronić, w końcu jego działania przyniosły pożądany skutek, ale nie sposób zlekceważyć sfery moralnej szarości, w jakiej porusza się ten bohater. Pytanie, czy większe dobro usprawiedliwia kierujące do niego ścieżki, będzie mu z pewnością jeszcze długo towarzyszyć i tym lepiej dla nas, bo z ambiwalencją Isaacsowi zdecydowanie do twarzy. Nawet jeśli czasem nie jestem pewien, czy to oblicze do końca sympatyczne.
Takie właśnie ujrzeliśmy w sytuacji ze Stametsem, gdy wykorzystując jego odkrywcze ambicje, Lorca subtelnie zmusił inżyniera do postawienia życia na szali. Nie mam pojęcia, czy słowa o podróży poza wyobrażenia o czasie i przestrzeni są prawdziwe, ale jestem przekonany, że o konieczności wygrania wojny kapitan mówił już w pełni poważnie. Dał dość sygnałów, by zrozumieć, że nic innego nie ma dla niego równie dużego znaczenia.
Podobnego podejścia nie dzielą jednak wszyscy, co naprawdę pięknie wybrzmiało w relacji Stametsa z doktorem Culberem. Troska tej dwójki o siebie nawzajem była kolejnym mocnym punktem odcinka i jego emocjonalnym fundamentem, którego autentycznością byłem wręcz zaskoczony. Anthony Rapp i Wilson Cruz wyrośli na fantastyczną parę, bo nie mając przecież wcale za dużo czasu ekranowego stworzyli niesamowicie szczerą i poruszającą relację, której, biorąc pod uwagę zakończenie, zakładam, że poświęcimy jeszcze sporo miejsca.
Może nawet równie dużo, co Michael i Ashowi, bo ci oczywiście zbliżają się do siebie coraz bardziej, nie wiedząc (choć ze stuprocentową pewnością można to powiedzieć tylko w jej przypadku), że gdzieś pomiędzy sobą mogą mieć Klingona. Teoria o prawdziwym obliczu bohatera granego przez Shazada Latifa po tym odcinku stała się jeszcze bardziej prawdopodobna, choć teraz trzeba ją nieco zmodyfikować. Migawki z przeszłości w niewoli wskazują bowiem, że Tyler o nieproszonym gościu raczej nie wie, nie zdając sobie sprawy, że jego męki to nie tylko efekt stresu pourazowego.
Niewątpliwie będą więc one jednym z motywów przewodnich drugiej części sezonu (choć szczerze liczę, że twórcy jednak oszczędzą nam kolejnych klingońskich scen łóżkowych), do którego punkt wyjścia mamy co najmniej intrygujący. Bo to nie tak, że "Discovery" osiągnęło już swój szczyt – to ciągle serial, który kształtuje własną tożsamość, używając do tego zarówno fabularnych schematów, jak i mniej oczywistych rozwiązań. Efekt będziemy mogli w pełni ocenić dopiero za kilkanaście tygodni, ale już teraz można się cieszyć z faktu, że twórcy eksplorują bardzo różne możliwości.
Znajome motywy z serii mieszają z czymś kompletnie nowym. Klasycznemu rozwojowi postaci próbują dodać jak najwięcej wyróżników. Zestawiają sceny pełne rozmachu ze skromnymi, w których uwagę skupiają na emocjach. Budują ogromną historię, ale jej podstawami czynią ukryte przed nami detale i niejednoznaczne charaktery bohaterów. Tak się właśnie robi nowoczesny serial i jeśli tego będziemy się dalej trzymać, to jestem przekonany, że za dwa miesiące wrócimy do zachwytów.