Samotna matka kontra rzeczywistość. "SMILF" – recenzja 1. odcinka nowej komedii
Mateusz Piesowicz
10 listopada 2017, 19:02
"SMILF" (Fot. Showtime)
Miłośniczka koszykówki, aspirująca aktorka i dorabiająca korepetytorka – poznajcie Bridgette, dla której to wszystko tylko dodatkowe zajęcia pomiędzy byciem młodą matką na cały etat.
Miłośniczka koszykówki, aspirująca aktorka i dorabiająca korepetytorka – poznajcie Bridgette, dla której to wszystko tylko dodatkowe zajęcia pomiędzy byciem młodą matką na cały etat.
Odważny obyczajowo, dynamicznie zrealizowany, z dobrze napisanymi dialogami. Na pierwszy rzut oka "SMILF", nowa komedia Showtime (premiera w Polsce 24 listopada w HBO3), ma wszystko, by zostać z nami na dłużej. Niewykluczone, że tak będzie, choć po premierowym odcinku można mieć wobec serialu mieszane uczucia, ponieważ ten nie dał jasnego sygnału, w jakim kierunku zamierza dalej podążyć. Możliwości są natomiast różne i niekoniecznie tak samo pożądane.
W pozytywnej wersji "SMILF" zostanie jednym z tych życiowych komediodramatów, które ogląda się z mieszaniną uśmiechu i grymasu na twarzy. Takim, w którym zmagania głównej bohaterki (w tej roli twórczyni serialu Frankie Shaw), dwudziestokilkuletniej samotnej matki z Bostonu, próbującej jakimś cudem związać koniec z końcem i zadbać o swojego dwulatka, Larry'ego, są zarazem zabawne i gorzkie. Widzieliśmy już rzecz jasna podobne historie w różnych kombinacjach, ale kolejna na pewno nikomu zaszkodzi – wszak rozdarcie pomiędzy niespełnionymi marzeniami a szarą rzeczywistością nadal świetnie się sprzedaje, o ile tylko scenariusz nie brodzi w banałach.
Problem ze "SMILF" polega jednak na tym, że póki co trudno jednoznacznie stwierdzić, czy uda się te banały zgrabnie ominąć i czy w ogóle twórczyni serialu na tym zależy. Pierwsze pół godziny w towarzystwie Bridgette było bowiem pędzącym do przodu w zawrotnym tempie ironicznym żartem, w którym od czasu do czasu podrzucano nam zapowiedzi nieco ambitniejszych wątków, ale w głównej mierze skupiano się na seksualności bohaterki. Nie żeby było w tym coś złego, zwłaszcza że podejście do tematu było raczej odległe od prostackiego, ale nie mogłem się pozbyć obaw, że ktoś tu zbyt mocno wziął sobie do serca nieszczególnie zachęcający tytuł ("Single Mom…" – resztę znacie) i oparł na tym pomyśle cały serial.
Jasne, wyrokowanie na tym etapie nie ma specjalnego sensu, lecz zachowanie zdrowej równowagi pomiędzy głębszym scenariuszem a płytkimi żarcikami to absolutna podstawa w tego typu produkcjach. Tej równowagi natomiast w "SMILF" na razie brakuje, bo choć serial całkiem skutecznie i w miarę pomysłowo bawi, nie potrafi równie dobrze zaangażować losami swojej bohaterki. Skupiając się na fizycznym aspekcie życia Bridgette, niepotrzebnie strywializowano jej historię, kierując naszą uwagę na niegrzeczną komedię i zmuszając do wytężenia uwagi, by wyłowić z niej głębszą treść.
A ta bez wątpienia w "SMILF" jest, choć łatwo ją przegapić, obserwując, jak bohaterka poświęca czas próbom nabrania pewności siebie poprzez nieznaczące łóżkowe przygody. One same, a właściwie ukrywające się za nimi poczucie utraconej atrakcyjności, to oczywiście istotny i niegłupi temat, ale postawienie na niego na samym początku przykryło niestety całą resztę. Przez to z kolei "SMILF" może się prezentować mniej zachęcająco, niż powinno.
Serial podrzuca nam różne tropy fabularne, a to pokazując niejednoznaczną relację Bridgette z matką (Rosie O'Donnell); a to różnice klasowe w zestawieniu z rodziną, dla której pracuje; a to potencjał dziewczyny, który ta stara się w ograniczony sposób wykorzystać. Wszystko jednak traktuje po łebkach, sygnalizując temat i przeskakując do następnego, nie poświęcając żadnemu uwagi, na jaką zasługuje. Poza rzecz jasna seksem, na który już sporo miejsca się znalazło.
Nie zrozumcie mnie źle, nie ma nic złego w tym, że młoda dziewczyna, pozbawiona partnera, skupiająca się w stu procentach na dziecku i przedkładająca je ponad wszystko inne, ma swoje potrzeby i obawy związane z długim pozostawaniem samej. "SMILF" czyni jednak z tego centralny punkt pilotowego odcinka, ustalając tym samym priorytety i jasno dając do zrozumienia, co będzie się tu najbardziej liczyło. Może to nieprawda, może tylko w ten sposób chciano gładko wprowadzić nas w codzienność Bridgette, sprawić byśmy ją polubili i zaraz przejdziemy do innych części jej życia? Może. Na razie jednak naprawdę nie ma powodów, by tak myśleć.
Szkoda, bo potencjał tej historii widać nawet w tych krótkich momentach, gdy serial odchodzi od prostej komedii na rzecz nieco bardziej skomplikowanych przemyśleń. Można wówczas dostrzec, że Bridgette tkwi w rozdarciu pomiędzy własnymi potrzebami, możliwościami i marzeniami, a bezwarunkową miłością do Larry'ego. Gdzieś spomiędzy kolejnych seksualnych wtrętów wyłania się obraz kobiety, która mogłaby być przedstawicielką dolnej klasy amerykańskiego społeczeństwa i wręcz swego rodzaju głosem pokolenia, gdyby tylko twórczyni "SMILF" dała jej większe pole do popisu.
Frankie Shaw, która pomysł na serial wzięła z własnego krótkometrażowego filmu, uznaje jednak, że bardziej niż trudna rzeczywistość bohaterki, widzów przyciągnie seria odważnych obyczajowo dowcipów i znając życie, nie jest to myślenie bezpodstawne. Czasem jednak nie zna umiaru, wybierając rozwiązania tak dziwaczne, że aż ocierające się o parodię. Weźmy ojca Larry'ego, Rafiego (Miguel Gomez), który zapoznaje bohaterkę ze swoją nową partnerką. Bridgette reaguje ukłuciem zazdrości i poczuciem niesprawiedliwości, że to ona powinna być tą dziewczyną i tak właśnie powinno wyglądać jej życie. Zrozumiała reakcja. Ale po co umacniać ją sceną masturbacji przed zdjęciami tejże kobiety?
Nadmierna dosłowność działa "SMILF" na szkodę, przykrywając bijące z ekranu emocje, których nie brakuje choćby w relacji Bridgette z Larrym. Prosta, pozbawiona fajerwerków historia działa o wiele lepiej, niż cała reszta, udowadniając, że jest w serialu miejsce na prawdziwe uczucia, a o bohaterce można powiedzieć wiele, nie będąc przy tym na siłę kontrowersyjnym. Shaw ma w sobie dość charyzmy, by udźwignąć rolę bez uciekania się do tanich chwytów i gdy skupia się właśnie na niej, ukazując Bridgette przez pryzmat inny niż jej fizyczność, ogląda się ją naprawdę świetnie.
Chciałbym to samo powiedzieć o całym serialu, ale ten na wyżyny wspina się tylko krótkimi momentami, jakby nie wierząc w możliwości własnych odbiorców. Fajnie, że Showtime daje okazję do odważniejszych posunięć, niż telewizje ogólnodostępne, ale jeszcze fajniej, gdyby używano ich z głową. Tej w "SMILF" zbyt często brakuje.