Prawda nie ma znaczenia. "Alias Grace" – recenzja miniserialu na podstawie powieści Margaret Atwood
Mateusz Piesowicz
4 listopada 2017, 20:02
"Alias Grace" (Fot. Netflix)
W 1843 roku Grace Marks została skazana za zabójstwo swojego pracodawcy – to jeden z niewielu pewników w historii, która fascynuje kolejne pokolenia. Czy serial rzuca na sprawę nowe światło?
W 1843 roku Grace Marks została skazana za zabójstwo swojego pracodawcy – to jeden z niewielu pewników w historii, która fascynuje kolejne pokolenia. Czy serial rzuca na sprawę nowe światło?
Trudno uciec przy "Alias Grace" (polski tytuł to "Grace i Grace" – serial jest już dostępny na Netfliksie) od porównań do "Opowieści podręcznej", zatem miejmy to od razu za sobą. Tak, to kolejna ekranizacja powieści Margaret Atwood i tak, jej fabuła również w dużej mierze skupia się na kobietach. A właściwie jednej kobiecie, na której koncentruje się tu niemal cała uwaga. Mniejszych i większych podobieństw znajdzie się znacznie więcej, ale jest też podstawowa różnica: podczas gdy "Opowieść podręcznej" otwarcie oskarżała i ostrzegała, "Alias Grace" czyni to samo tylko w pewnym stopniu. Większy nacisk stawia się tu na wątpliwości i niedopowiedzenia.
Nie znaczy to wcale, że historia irlandzkiej służącej robi mniejsze wrażenie, niż opowieść o strasznym losie kobiet w Republice Gileadzkiej. Tym bardziej, że "Alias Grace" to fabularyzowana wersja prawdziwych wydarzeń, które miały miejsce w Kanadzie w XIX wieku. Zaczynamy w 1859 roku w więzieniu w Kingston, gdzie od kilkunastu lat przebywa Grace Marks (Sarah Gadon) – służąca skazana za zabójstwa swojego pracodawcy, Thomasa Kinneara (Paul Gross) i Nancy Montgomery (Anna Paquin), jego gospodyni oraz kochanki w jednym.
Czynów tych miała się dopuścić wraz z innym służącym, Jamesem McDermottem (Kerr Logan), skazanym za nie na śmierć. Grace najcięższej kary uniknęła, trafiając najpierw do szpitala psychiatrycznego, a potem odsiadując dożywocie za kratkami. W momencie gdy ją poznajemy, pojawia się szansa ułaskawienia, ale do tego potrzebna jest specjalistyczna opinia, którą na podstawie rozmów z kobietą ma wydać doktor Simon Jordan (Edward Holcroft). Tym sposobem przenosimy się w przeszłość, po której naszą przewodniczką zostaje Grace, kierowana we właściwych kierunkach przez młodego lekarza.
I w tym momencie powinna nam się zapalić w głowie pierwsza lampka ostrzegawcza – bo "Alias Grace" ani nie rekonstruuje faktów (te zapewne nigdy nie ujrzą światła dziennego), ani nie pyta jednoznacznie o kwestię winy lub niewinności swojej bohaterki. Raczej pozwala jej zabrać głos we własnej sprawie, na przemian konstruując i obalając kolejne możliwe wersje wydarzeń tworzące się w naszej głowie podczas jej opowieści.
Serial, którego twórczyni, Sarah Polley, starała się o prawa do ekranizacji zaraz po wydaniu książki, pozwala nam w pełni uświadomić sobie, jak nieuchwytna bywa prawda. Historia Grace, wcześniej przefiltrowana przez jej prawnika, dziennikarzy i lata cierpień kobiety w zamkniętym zakładzie może wprawdzie w końcu zostać opowiedziana w sprzyjających warunkach, ale czy jej słowom rzeczywiście można zaufać? To pytanie, które widzowie muszą postawić samym sobie, i na które z całą pewnością nie będzie łatwo odpowiedzieć.
Także dlatego, że utkana z mieszanki faktów i fantazji wersja wydarzeń opowiedziana przez Grace zawiera dziury w kluczowych momentach, ale przede wszystkim z powodu mało obiektywnej narratorki. Żaden to zarzut, a tylko stwierdzenie faktu, który zresztą wybrzmiewa w serialu kilkakrotnie, gdy historia bohaterki bywa zniekształcana przez jej intencje. Problem, a zarazem główna zaleta "Alias Grace", polega jednak na tym, że te nigdy nie są do końca wyjaśnione. Obrona własna? Oczywiście, to zrozumiałe. Ale na tym się nie kończy, bo oprócz prób przedstawienia siebie samej w dobrym świetle, możemy zauważyć u Grace także chęć zaintrygowania, a może nawet uwiedzenia słuchacza (nawiązanie do Szeherezady nie wzięło się znikąd), oraz swego rodzaju wyrzut w stronę rzeczywistości, że skazała ją na taki los.
Wszystko to z kolei trzeba przecisnąć jeszcze przez sito społecznych opinii na temat bohaterki, która była istną XIX-wieczną celebrytką. Opinii często się wykluczających, co zauważa sama zainteresowana w pierwszej scenie premierowego odcinka, gdy perfekcyjnie odgrywa swoje kolejne wcielenia. Okrutna diablica, niewinna ofiara nikczemnika, niewiedząca co czyni idiotka, zadzierająca głowę dziewucha, prosta dziewczyna o uległej naturze. "Zastanawiam się, jak mogę być tym wszystkim naraz?" – pyta Grace, a my razem z nią, gdy w kolejnych godzinach próbujemy rozgryźć charakter kryjący się za jej przyciągającymi wzrok, dużymi, błękitnymi oczami.
Chce pamiętać tylko dobre chwile ze swojej przeszłości, wyparła najgorsze wspomnienia, a może celowo zaciemnia obraz i zwodzi swojego słuchacza na manowce? Wychodząc od najwcześniejszych znaczących wspomnień obejmujących podróż z rodziną do Kanady oraz trudne i szybko zakończone dorastanie (Sarah Gadon wygląda niemal cały czas identycznie, ale w tym przypadku zupełnie to nie przeszkadza), powinniśmy wyrobić sobie dość jasną opinię na temat Grace. Nie minie jednak wiele czasu, a zorientujecie się, że kolejne odsłony jej historii budzą tylko nowe pytania i wątpliwości.
Bo jak wspominałem, w "Alias Grace" nie chodzi wcale o dotarcie do konkretnych wniosków. Te rzecz jasna można sobie wyrobić na podstawie przedstawionego materiału, ale podniesiona na samym początku kwestia, czy bohaterka jest chora psychicznie lub była w czasie, gdy popełniała morderstwo, szybko schodzi na drugi plan. A z czasem nawet kompletnie się zaciera. Dokładnie wtedy, gdy sama Grace nabiera pewności siebie jako narratorka i zaczyna w pełni kontrolować własną opowieść. Serial o kryminalno-obyczajowym podłożu zamienia się wówczas w fascynująco niejednoznaczną historię bohaterki, której sam nie potrafi w pełni zrozumieć.
Pytanie, które powinniśmy sobie zadawać, nie brzmi jednak "Kim jest Grace Marks?", a raczej: "Kim chciałaby być i kim się staje na naszych oczach?". Bo oddając głos swojej bohaterce, twórczyni serialu dała jej do rąk władzę, jakiej nie miała nigdy wcześniej. Wychowana w wielodzietnej rodzinie od zawsze musiała się opiekować młodszym rodzeństwem, a potem swoje domowe doświadczenia przeniosła w dorosłość, stając się służącą i czyniąc z milczącego posłuszeństwa istotę swojego życia. Teraz, mogąc swobodnie opowiadać o przeszłości, otrzymała wręcz możliwość jej samodzielnego ukształtowania.
Co jeśli dziury w pamięci i sprzeczności w jej historii nie są wcale wynikiem chłodnej kalkulacji i wyrachowania, lecz braku decyzji? W miarę rozwoju opowieści możemy obserwować proces swoistego nabierania tożsamości przez kobietę, która przez całe swoje dotychczasowe życie była jej pozbawiona. Może rzeczywiście jest zła do szpiku kości i okłamuje samą siebie, może popełniła błąd, a może naprawdę jest obłąkana – tego nie wiemy. Sęk w tym, że nie wie tego sama Grace, którą ponure, XIX-wieczne realia zepchnęły do roli pozbawionego znaczenia popychadła. Skorupy, w której wnętrzu, gdzieś głęboko coś się kryje, ale dotrzeć do tego, to nie taka prosta sprawa.
Dała mu radę Sarah Gadon, która wprost znakomicie przedstawiła piekielnie złożoną, choć pozornie banalnie prostą bohaterkę. Jej kreacja rośnie w oczach w miarę nabierania osobowości przez Grace. Od zahukanej dziewczyny, do pewnej siebie, dominującej osobowości potrafiła przejść w ciągu kilku godzin, po drodze zahaczając o mnóstwo stanów pośrednich. Potrafiąc wzbudzać litość, uśmiech, a nawet przerażenie, gdy zachodziła taka potrzeba, Gadon została idealną kobietą-zagadką. Musiała udźwignąć na swoich barkach praktycznie cały serial i spisała się absolutnie bez zarzutu.
W zestawieniu z nią, cała reszta automatycznie staje się tłem, co jednak twórczyni "Alias Grace" powinna potrafić skutecznie zamaskować – a ta sztuka nie zawsze się udaje. Zwłaszcza dotyczy to doktora Jordana, którego relację z Grace nadmiernie spłycono, sprowadzając do niezdrowej obsesji i czyniąc ostatecznie mocno nieprzekonującą. Albo robimy z niego pełnoprawnego bohatera, albo odstawiamy w kąt. Tutaj wybrano środkową ścieżkę i wyszedł wątek do zapomnienia. Dalszy plan pozostaje ozdobą, ale trzeba przyznać, że całkiem niezłej jakości. Błyszczy przede wszystkim Rebecca Liddiard jako przyjaciółka Grace, Mary Whitney; nieźle w roli odpychającej gospodyni wypada Anna Paquin; a incydentalne pojawienia się Zachary'ego Levi'ego zapadają w pamięć.
Umieśćmy to wszystko w idyllicznej kanadyjskiej scenerii i dodajmy wiktoriańskie wnętrza, a otrzymamy serial zrealizowany nienagannie. Przy tym potrafiący czasami zaskoczyć kontrastującą z całą resztą dosadną brutalnością (całość wyreżyserowała Mary Harron, twórczyni "American Psycho" i to naprawdę chwilami widać), szybko sprowadzającą nas na ziemię i przypominającą, o co toczy się gra. Łatwo bowiem w ciągu tych sześciu, mijających błyskawicznie odcinków dać się złapać w pajęczynę słów Grace i słuchając kolejnych zdań, chcieć uwierzyć w każde z nich. Prawda? Nie ma znaczenia. Liczy się tylko, kto i jak opowiada.