Jak uratować świat i znaleźć najlepszych przyjaciół. "Stranger Things" – spoilerowa recenzja 2. sezonu
Marta Wawrzyn
1 listopada 2017, 21:28
"Stranger Things" (Fot. Netflix)
W "Stranger Things 2" bohaterowie nie tylko grali w stare gry i ratowali świat przed potworami, ale także przeżywali emocje związane z dorastaniem. I tak, było super! Spoilery z całości.
W "Stranger Things 2" bohaterowie nie tylko grali w stare gry i ratowali świat przed potworami, ale także przeżywali emocje związane z dorastaniem. I tak, było super! Spoilery z całości.
"Stranger Things 2" oglądałam w trzy wieczory, podzieliwszy sobie sezon na trzy równe części. Pierwsza, czyli odcinki "Madmax", "Trick or Treat, Freak" i "The Pollywog", była w dużej mierze testem cierpliwości. Gdyby nie obowiązujące jeszcze wtedy embargo, pewnie napisałabym coś nie najmilszego na Twitterze, i dzień później oczywiście bym tego pożałowała. Bo z odcinka na odcinek ten sezon coraz bardziej się rozkręca, nie tylko przypominając, za co pokochaliśmy serial rok temu, ale i świetnie rozwijając swoich bohaterów.
"Zwykła" telewizja pewnie by nie wybaczyła "Stranger Things" tego, że zbudowane jest jak bardzo długi film, który potrzebuje trochę czasu, aby nas zachwycić. Na Netfliksie nie ma z tym problemu. Ross i Matt Dufferowie mogli więc poświęcić dwie godziny na sam wstęp – zapoznanie nas z tym, co się teraz dzieje u chłopaków, pokazanie, co przeżywa Will, przedstawienie nowych dzieciaków i faceta Joyce, który okazał się miłośnikiem Kenny'ego Rogersa, a nawet dość dokładne opowiedzenie tego, co się działo z Jedenastką przez ostatni rok. Ale przyznaję, że dłużyło mi się to nieco, w szczególności zaś 2. odcinek, z małymi pogromcami duchów, roztrząsaniem, czy problemy Willa siedzą w jego głowie, czy jednak nie, i zbuntowaną Jedenastką, mającą dość siedzenia w chacie Hoppera.
"The Pollywog" miał już bardzo dużo uroku, choć dziwiła mnie naiwność Dustina, który chyba zapomniał, co się działo w Hawkins po zniknięciu Willa. Wiadomo było, że tajemnicza "kijanka" znaleziona w śmietniku musiała oznaczać kłopoty. Z drugiej strony, jego zachowanie łatwo wytłumaczyć chęcią zaimponowania dziewczynie, jak i tym, że ten bohater to przecież jeszcze dzieciak. A dzieci mogą być naiwne, mogą też wierzyć, że to, skąd pochodzimy, nie determinuje tego, kim jesteśmy (dorosłym też czasem trochę tej wiary by się przydało). Koniec końców wątek D'Artagnana, w skrócie Darta, oceniam raczej jako wdzięczny niż głupi, choć od początku było więcej niż jasne, jakie kłopoty wynikną z fascynacji Dustina tajemniczym stworzeniem z Drugiej Strony.
Zarówno dla niego, jak i dla pozostałych bohaterów ten sezon był swego rodzaju okresem przejściowym. Czasem przemian, uczenia się i dorastania, które zawsze jest burzliwe. Młodzi bohaterowie "Stranger Things" to już nie dzieci, tylko gimnazjaliści, którzy z jednej strony przeżywają pierwsze całkiem poważne miłości i burze hormonalne, a z drugiej wciąż jeżdżą na swoich rowerach, grają na automatach i przebierają się na Halloween. To także grupka fantastycznych nerdów, połączona przyjaźnią, jakich praktycznie nie oglądamy we współczesnej telewizji. Bo we współczesnej telewizji nawet dzieci muszą być skomplikowane, rozgniewane i pełne melancholijnego smutku, jak Sally Draper. "Stranger Things" jest inne. Podobnie jak kiedyś "Cudowne lata", pozwala dzieciom być dziećmi, nie ignorując przy tym faktu, że wkraczają one w okres dojrzewania i za chwilę będą przeżywać takie perypetie jak ich starsze rodzeństwo.
Serialowe dzieciaki nie zawsze więc są kochane, czasem bywają po prostu irytujące. Dustin przesadza z przeklinaniem, Mike wzdycha za niewidzianą od roku ukochaną niczym cierpiący młody poeta, Lucas coraz bardziej serio zakochuje się w Max (która zresztą jest świetną, charakterną postacią), a tymczasem Jedenastka przechodzi tysiąc burz naraz. Jest jeszcze Will, który żyje w bezustannym koszmarze i nawet nie jest pewny, czy to się dzieje naprawdę, czy nie.
Wątki wszystkich tych dojrzewających dzieciaków mają swoje lepsze i słabsze momenty, ale jedno nie przestawało mnie zadziwiać przez cały sezon – to, jak świetnymi oni są aktorami. To, że Millie Bobby Brown jest w stanie w pojedynkę pociągnąć najtrudniejsze, najbardziej skomplikowane pod względem emocjonalnym sceny, wiedzieliśmy już rok temu. Teraz znowu otrzymujemy jeden dowód za za drugim. Ale nie ona jedna jest fantastyczna, to samo można powiedzieć o wszystkich młodych aktorach, w tym także nowej w obsadzie Sadie Sink, która w dziewięć odcinków zbudowała świetną, niebanalną postać twardej dziewczynki zmagającej się z całkiem dorosłymi problemami.
Najbardziej jednak zadziwił mnie Noah Schnapp, serialowy Will. W 1. sezonie on prawie nie istniał jako pełnoprawny bohater, był tylko i aż chłopcem, który znikł, po to by fabuła mogła pójść do przodu. Teraz to postać z krwi i kości, która przechodzi przez całkiem realny koszmar. W odcinku "Will the Wise" jest taki moment, kiedy Will próbuje wyjaśnić, co się z nim dzieje, i mówi, że to nie jest coś namacalnego, tylko coś, co się odczuwa całym sobą. Gama emocji, jaką potrafi przekazać Schnapp, jest zadziwiająca. A to dopiero początek, bo później z Willem dzieją się jeszcze gorsze rzeczy.
Najprostsze ludzkie emocje, których "Stranger Things 2" przemyca bardzo, bardzo dużo pod płaszczykiem popkulturowego listu miłosnego do lat 80., to dla mnie największa zaleta tego sezonu i zarazem coś, co sprawia, że mogę wybaczyć Dufferom wszystko. To prawda, że "The Lost Sister" – odcinek o dzieciakach z Chicago i Jedenastce – jest problematyczny i mocno odróżnia się od całej reszty. Grupka młodych zbuntowanych, na której czele stoi Kali (Linnea Berthelsen), czyli dawna Ósemka, to niestety galeria jednowymiarowych postaci, z którymi spin-offu raczej bym nie chciała oglądać. Ale jako część podróży Jedenastki – którą w tym momencie powinniśmy już zacząć nazywać Jane – ma to sens.
Dufferowie podjęli dobrą decyzję, zostawiając odcinek na swoim miejscu, bo bez niego nasza Jane wiedziałaby mniej o sobie i jej powrót do Hawkins prawdopodobnie nie miałby wystarczającego impetu. Możemy spierać się co do szczegółów i zadawać pytanie, czy czegoś po drodze nie dało się zmienić. Ale powinniśmy zgodzić się co do jednego: Jedenastka, która właśnie wkracza w trudny wiek i ma supermoce, z którymi nie wie, co zrobić, musiała zacząć zadawać podstawowe pytania, choćby o to, kim właściwie jest. A decyzja Dufferów, żeby do podróży emocjonalnej dołożyć także podróż do Chicago, ma sens. Całość jest spójna i logiczna, co procentuje w dwóch ostatnich odcinkach, kiedy Jedenastka znów okazuje się ostatnią nadzieją dla Hawkins i zarazem superbohaterką, jakiej serial potrzebuje.
Skoro o superbohaterach mowa, podobnie jak Dufferowie, zakochałam się w postaci Boba i rewelacyjnym Seanie Astinie, który okazał się nerdem doskonałym. Szaleństwo z rysunkami Willa, które rozpętało się w odcinku "Dig Dug", to jedna z najfajniejszych rzeczy w tym sezonie i zarazem doskonały zamiennik odcinka ze światełkami z 1. sezonu. Całość przypominała dziecięce zabawy w poszukiwanie skarbów, a to, że Bob okazał się nieoceniony, zaprocentowało później, kiedy serial już nie miał wyjścia i musiał go zabić w jednej z najsmutniejszych scen sezonu. A musiał go zabić, bo Joyce i Jim Hopper należą do siebie, tylko jeszcze sobie tego nie uświadomili (przy okazji pean za grę w tym sezonie należy się także Davidowi Harbourowi, który jest prawdziwym skarbem "Stranger Things").
Rozwój postaci i relacji między nimi to coś, co rzeczywiście w tym sezonie wyszło. Tak bardzo, że często zapominałam, o co chodzi w wątku głównym i jakie niebezpieczeństwa zagrażają Hawkins, skupiając się na śledzeniu tego, co działo się na płaszczyźnie czysto ludzkiej. Bardziej od tego, jak udało się zapewnić #JusticeForBarb, pamiętać więc będę Nancy i Jonathana. Steve z kolei zadziwił mnie, kiedy stworzył razem z Dustinem duet rodem z kumpelskiej komedii. Wyszło to zaskakująco lekko i naturalnie, zwłaszcza kiedy chłopcy przeszli do rozmów o kobietach, pielęgnacji męskiej urody i lakierach do włosów. Ich echa zobaczyliśmy w kończącej sezon sekwencji z potańcówką, która była zabawna, wzruszająca i najbardziej urocza na świecie.
A przecież to nie jest tak, że "Stranger Things" w tym roku zamieniło się w opowieść o romansach i przemianach wieku nastoletniego. Nie, to wciąż kino nowej przygody w serialowej wersji, wypełnione nostalgią, odniesieniami popkulturowymi i skrojone pod współczesnego widza, który mając lat dziesięć czy dwanaście ekscytował się grami na automatach i wczesnymi filmami Spielberga. To, czym jest Druga Strona, jak zapuszcza ona korzenie i zaczyna "wgryzać się" w spokojne Hawkins, stanowi trzon fabuły i potrafi rzeczywiście przerażać. Nie dlatego, że oglądając "Stranger Things", można uwierzyć w potwory, a dlatego, że pokazane w serialu zło to coś uniwersalnego. Coś, co potrafi przybierać różne oblicza, także te bardziej namacalne. Historia Jedenastki, dziecka, na którym eksperymentowano, jest prawdziwa, bo Millie Bobby Brown dokonała aktorskich cudów. To samo można powiedzieć o roztrzęsionym Willu, szalejącej z rozpaczy Joyce czy Hopperze, czującym wewnętrzną potrzebę, by rzucać się wszystkim na pomoc.
Sercem "Stranger Things" nie są tajemnicze potwory, eksperymenty czy historie o ratowaniu miasteczka przed złem, a odwieczny konflikt: outsiderzy kontra cały świat, który ich nie akceptuje. To opowieść, która gdzieś pomiędzy słowami i przygodami przygarnia każdego, kto czuje się w jakiś sposób odmieńcem, i mówi mu, że nie ma czego się wstydzić. W tym sezonie ten motyw powraca jeszcze częściej niż w poprzednim: mamy Boba, nerda doskonałego, mamy Jedenastkę poszukującą prawdy o sobie, mamy nastawione na zemstę dzieciaki z Chicago, Dustina zaprzyjaźniającego się z niebezpiecznym stworzeniem z Drugiej Strony, Max wrzuconą w całkiem nowe życie po rozwodzie rodziców. Nie brak oczyszczających rozmów i mądrych słów, a prym wiedzie Hopper, który nie raz, nie dwa staje po stronie tych, których bronić nie chce nikt.
"Stranger Things" to coś więcej niż tylko bezpretensjonalna rozrywka. To serial, który wie, kiedy widza przestraszyć, kiedy rozbawić, a kiedy uderzyć w emocjonalne tony. Zwłaszcza to ostatnie w 2. sezonie opanowane zostało do perfekcji. A ponieważ wszystko inne – jak cudny klimat, muzyka, geekowskie odniesienia popkulturowe czy wrażenie uczestniczenia w wielkiej przygodzie – zostało na swoim miejscu, wyszedł bardzo dobry sezon, pod pewnymi względami przebijający wręcz swojego znakomitego poprzednika. Bracia Dufferowie odkryli przepis na sequel doskonały, a następnie bezbłędnie wcielili go w życie.