Doradca inny niż wszyscy. "Loudermilk" – recenzja nowego serialu komediowego
Mateusz Piesowicz
27 października 2017, 19:02
"Loudermilk" (Fot. Audience)
Niesienie pomocy ludziom z problemami nie jest proste, gdy sam masz ich sporo na głowie. Ironiczne podejście też sprawy nie ułatwia, a jednak Sam Loudermilk jakoś daje radę i jest w tym całkiem niezły.
Niesienie pomocy ludziom z problemami nie jest proste, gdy sam masz ich sporo na głowie. Ironiczne podejście też sprawy nie ułatwia, a jednak Sam Loudermilk jakoś daje radę i jest w tym całkiem niezły.
Tytułowy bohater nowej komedii telewizji Audience to na pierwszy rzut oka średnio sympatyczny osobnik. Wiecznie naburmuszony, drażliwy, zrzędliwy – ot, idealnie pasujący charakterem do aparycji grającego go Rona Livingstona. Ostatnie co byście pomyśleli na jego widok, to że zajmuje się pomaganiem ludziom z uzależnieniami, bo to raczej facet sprawiający wrażenie kogoś, kto sam potrzebuje pomocy.
Uczynienie z niego doradcy grupy życiowych wykolejeńców wyglądało zatem na intrygujący pomysł, ale też taki, który łatwo można sprowadzić do całej masy banałów. Ta opcja brzmiała całkiem wiarygodnie, zważywszy na to, że jednym z twórców serialu jest Peter Farrelly ("Głupi i głupszy"), czyli człowiek raczej niesłynący ze szczególnie wyrafinowanego poczucia humoru. Tym większe było moje zaskoczenie, gdy "Loudermilk" okazał się produkcją stawiającą na żarty innego rodzaju i kwalifikującą się raczej do miana komediodramatu, niż typowego rozśmieszacza.
Bo gdy już oswoimy się z faktem, że główny bohater to były alkoholik prowadzący teraz grupę wsparcia, człowiek potrafiący wkurzyć dosłownie każdego i najprościej rzecz ujmując, dupek, odkrywamy, że to wszystko tylko wierzchnie warstwy tego faceta. Podobnie jak prosta komedia oparta na kontrastach jest tylko pierwszą z brzegu twarzą "Loudermilk". Dopiero zza niej wyłania się pełniejszy obraz serialu niegłupiego i zabawnego, ale też chwilami bardzo gorzkiego.
Wszystko dlatego, że twórcy nie poprzestają na wyjściowym pomyśle, który obudowany paradą mniej i bardziej żenujących dowcipów można by spokojnie pociągnąć przez kilkanaście odcinków. Zamiast tego inwestują energię w swoich bohaterów na czele z Samem, czyniąc z nich złożone, nie czarno-białe postaci, nawet jeśli początkowo na takie wyglądają.
A wyglądają, bo pierwszy odcinek służy za typowe wprowadzenie, przedstawiając nam kilka osób, którym poświęcimy wkrótce nieco więcej czasu. Jest więc Claire (Anja Savcic), młoda dziewczyna z problemami, której pomoc staje się osobistym wyzwaniem dla Sama; jest jego sponsor i współlokator Ben (Will Sasso), mający swoje własne tajemnice; jest też nowa sąsiadka i potencjalny obiekt zainteresowania Sama, czyli Allison (Laura Mennell), na której rzecz jasna nasz bohater nie robi dobrego pierwszego wrażenia.
Zestaw to raczej stereotypowy, potwierdzający, że "Loudermilk" nie jest produkcją pod żadnym pozorem innowatorską. Wystarczy jednak spędzić kilka chwil z tą gromadką, by dostrzec, że łatwo tych ludzi polubić, nawet nie wiedząc o nich za wiele. A to dlatego, że w każdym z nich jest coś szczerego. Podobnie jak Sam, są życiowymi outsiderami i nieważne, czy swoje problemy chowają za ładnym uśmiechem, czy uciekają w różnego rodzaju używki. To zwyczajni ludzie, którzy starają się postępować właściwie, ale nie zawsze im to wychodzi.
"Starać się" to zresztą słowo-klucz w "Loudermilk", bo serial nie podaje na tacy gotowych rozwiązań. Spotkania Sama z jego grupą (która stanowi istny festiwal oryginałów) nie są seansami cudów, lecz bolesnymi przeżyciami (nawet jeśli wypadają zabawnie) – można się tylko zastanawiać, czy bardziej dla ich uczestników, czy dla prowadzącego. Ten bowiem rośnie w naszych oczach, gdy twórcy odkrywają na jego temat coraz więcej faktów, każąc nam inaczej patrzeć na tego burkliwego faceta, który przepuści kobietę w drzwiach, ale w kolejce po kawę to już niekoniecznie.
Najpierw wydaje się jednym z tych sarkastycznych typków, którzy zawsze znajdą jakiś ironiczny komentarz do absurdalnej sytuacji, potem jednak dostrzegamy w nim coś więcej. Sporo goryczy, nuta mroku, pogodzenie się z szarą rzeczywistością? Sam nosi w sobie to wszystko i jeszcze więcej, czego nietrudno się domyślić, ale zaskakiwanie nas z pewnością nie było celem twórców. Jak najdokładniejsze przedstawienie stanu psychicznego swojego bohatera, byśmy mogli zrozumieć, co go naprawdę trapi? To już bardziej.
Nie należy jednak przeginać w drugą stronę, w końcu "Loudermilk" nie ma być sesją psychoanalityczną, lecz nieco mądrzejszą od typowych przedstawicieli gatunku komedią. I to zadanie udaje się w stu procentach zrealizować, bo serial bawi dobrze napisanymi dialogami (sporo w nich muzycznych odniesień, co jest związane z byłą profesją Sama), a czasem też zwykłym humorem sytuacyjnym, unikając przy tym żartów szczególnie niskich lotów.
A że przy tym zdarza mu się skłonić nas do zadumy i w naturalny sposób przejść od zwykłej rozrywki do poważniejszych tematów? Tym lepiej dla niego. Skomplikowanych mizantropów na małym ekranie nigdy dość, zwłaszcza gdy towarzyszy im dobry scenariusz, takie samo aktorstwo i słodko-gorzka melancholia. Na jesienną zadumę, ale pozbawioną ryzyka popadnięcia w depresję nada się "Loudermilk" w sam raz, nawet jeśli trudno doszukiwać się w nim czegoś nad wyraz ekscytującego.