Tak się robi sequel doskonały. "Stranger Things" – recenzja 2. sezonu
Marta Wawrzyn
26 października 2017, 21:32
"Stranger Things" (Fot. Netflix)
Więcej, bardziej, mroczniej – a jednocześnie głębiej, dojrzalej i szalenie emocjonalnie. "Stranger Things 2" to fantastyczny sequel, który wie, co robi, i spełnia wszelkie oczekiwania z nawiązką.
Więcej, bardziej, mroczniej – a jednocześnie głębiej, dojrzalej i szalenie emocjonalnie. "Stranger Things 2" to fantastyczny sequel, który wie, co robi, i spełnia wszelkie oczekiwania z nawiązką.
Twórcy "Stranger Things", bracia Ross i Matt Dufferowie stanęli przed naprawdę trudnym zadaniem. O ile rok temu dopiero w tym biznesie zaczynali, jako dwaj fani tych samych filmów, które my też w podstawówce kochaliśmy, o tyle teraz musieli zmierzyć się z ogromnymi oczekiwaniami. W ich serialu, będącym cudownym, nostalgicznym hołdem dla popkultury z lat 80., mieszającej horror z science fiction, fantasy i klasyczną przygodą, zakochały się miliony widzów z całego świata. Czy teraz uda się powtórzyć ten sukces? Jeszcze przez kilkanaście godzin, jakie zostały do premiery 2. sezonu, będzie panował pewien niepokój, który postaram się opanować przynajmniej na Serialowej, nie zdradzając za wiele szczegółów fabularnych (widziałam już wszystkie dziewięć odcinków, ale spokojnie, wiem, kiedy powinnam milczeć, a gdybym nie wiedziała, Netflix mi to bardzo dokładnie powiedział).
Po pierwsze i najważniejsze: jest dobrze, nawet bardzo. To naprawdę udany sequel i zarazem świetny sezon. Wszystko to, za co polubiliście produkcję Netfliksa zeszłego lata, zostało na swoim miejscu. Fundamenty pozostają nienaruszone, magia powraca ze zdwojoną siłą. "Stranger Things" wciąż wypełniają odniesienia do starych filmów i gier, dzieciaki nie porzuciły swoich rowerów i ciekawości świata, a dźwięki z syntezatora i kultowe utwory z lat 80. towarzyszą im niemal non stop. A jednocześnie to i owo pogłębiono, poszerzono, a także wyjaśniono.
Choć w serialowym świecie upłynął niemal rok i mamy już prawie Halloween roku 1984, "Stranger Things 2" (nazwane tak nie dlatego, że ktoś w Netfliksie czytał polskie programy telewizyjne, gdzie w ten sposób określa się sezony seriali, tylko po to by podkreślić związki z filmowymi sequelami, jak "Obcy 2") możemy potraktować jako bezpośrednią kontynuację zdarzeń z 1. sezonu. Will (Noah Schnapp) powrócił cało z Drugiej Strony i mieszka w Hawkins, a jego spokoju zdaje się nie burzyć nic poza szkolnymi łobuzami, którzy wymyślili dla niego paskudne przezwisko. To jednak tylko pozory.
Druga Strona istnieje i staje się czymś znacznie bardziej namacalnym, a przez to też bardziej przerażającym, niż w 1. sezonie. "Stranger Things 2" wypełnia wiele luk i odpowiada na niejedno z pytań, jakie zadawaliście sobie przez ostatni rok, a jednocześnie nie czuć tego ciężaru odpowiedzialności. To wciąż ta sama, lekko opowiadana historia, którą dosłownie niesie miłość do popkultury i fantastyczna, w dużej mierze bardzo młoda obsada. Twórcy odnoszą się często do tego, co się działo w 1. sezonie, puszczają do widzów oczka, przypominając pewne już kultowe sceny, a w pewnym momencie posuwają się nawet do tego, że każą jednemu z chłopaków opowiadać wydarzenia z 1. sezonu nowej bohaterce, ta zaś mówi to co niektórzy krytycy na początku: podobało jej się, tylko niektóre części mogłyby być trochę mniej wtórne.
Tę lekkość, pewność siebie i swobodę, z jaką Dufferowie napisali 2. sezon, docenicie nie raz, nie dwa. Fabuła "Stranger Things 2" wdzięcznie płynie, przeskakując między jednym światem a drugim, między jedną grupką bohaterów a kolejną. Powracają serialowi chłopcy – Mike (Finn Wolfhard), Dustin (Gaten Matarazzo), Lucas (Caleb McLaughlin), a także Will, który tym razem ma do zagrania dużo więcej niż w 1. sezonie. Powraca Jedenastka (Millie Bobby Brown), która dostaje wątek tylko częściowo powiązany z wątkami pozostałych postaci z Hawkins. Powracają Joyce (Winona Ryder), Jim Hopper (David Harbour, którego rola wreszcie jest większa), uroczy trójkącik Jonathan (Charlie Heaton), Nancy (Natalia Dyer) i Steve (Joe Keery).
To tego miksu dodano kilka nowych postaci, mniej i bardziej tajemniczych. Znany z "Goonies" Sean Astin pojawia się w roli chłopaka Joyce, przesympatycznego nerda, który dostarczy Wam tony emocji. Paul Reiser wciela się w niejakiego doktora Owensa. Sadie Sink i Dacre Montgomery grają rodzeństwo – ona, Max, jest rudowłosą chłopczycą, która jeździ na deskorolce i kocha automaty z grami, on, Billy, to typowy buntownik, w jakich dziewczęta się zakochują, choć wiedzą, że nie powinny.
Jak wiele netfliksowych seriali, "Stranger Things" też potrzebuje trochę czasu, aby się rozkręcić. Tak było rok temu, tak jest i teraz. Akcja nie pędzi naprzód jak szalona, a przynajmniej nie od początku, bo pierwsze dwa, trzy odcinki poświęcono głównie zapoznaniu nas z nowymi bohaterami i pogłębieniu postaci, które już znamy. I trzeba przyznać, że wykonano kawał dobrej roboty. Chłopcy trochę się zmienili, bo to taki wiek, podobnie zresztą jest z Jedenastką. Dzieciaki wyraźnie zaatakował nie tylko Demogorgon, ale i Potwór Hormonalny z "Big Mouth", czego rezultaty bywają czasem zabawne i urocze, a czasem irytujące czy wręcz niepotrzebne (jedna z naszych ulubionych postaci zaczyna zdecydowanie za dużo przeklinać).
Jedenastka z dziwnej dziewczynki, która kradła gofry Eggos i przeganiała potwory, przemieniła się w osobę z krwi i kości, poszukującą własnej tożsamości. Will przechodzi przez różnego rodzaju koszmary, także emocjonalne, i zdziwicie się, jakim dobrym aktorem jest Noah Schnapp (to samo można zresztą powiedzieć o całej młodej obsadzie). Wszyscy mierzą się z różnego rodzaju problemami, a jednocześnie to wszystko, za co ich pokochaliśmy, wciąż w nich jest. To nadal grupka nerdów, outsiderów i po prostu dzieci, zafascynowanych tym wszystkim, co nas też fascynowało, począwszy od "Pogromców duchów" i "Gremlinów" (ten wątek Wam się spodoba!), a skończywszy na Dungeons & Dragons i automatach do gier.
"Stranger Things" bardziej niż rok temu podkreśla to, że jego bohaterowie to outsiderzy i że często mają przeciwko sobie cały świat, który ich nie rozumie, odrzuca ich, gardzi nimi. I mówi wyraźniej niż kiedykolwiek to, co w dzisiejszych czasach należy powtarzać głośno i dobitnie: że bycie odmieńcem jest jak najbardziej w porządku, a geek – nieważne, czy mały czy duży – też może być sexy. To przesłanie, znane choćby ze starych filmów Stevena Spielberga, powraca jak mantra w różnych odsłonach w 2. sezonie, a David Harbour w pewnym momencie praktycznie dostaje szansę, by powtórzyć – jako serialowy Hopper – to, co powiedział podczas gali SAG Awards. I robi to absolutnie fantastycznie. Ważnych słów w "Stranger Things" pada zresztą więcej, w miarę jak serial mierzy się z takimi kwestiami jak PTSD albo pyta, czy to, skąd pochodzimy, rzeczywiście determinuje, kim jesteśmy (tu akurat odpowiedź będzie dość przewrotna).
Wiele rzeczy, które zobaczycie w tym sezonie, przypomni Wam coś bardzo podobnego, co już widzieliście rok temu (przykładowo, odcinek ze światełkami w domu Joyce ma tutaj swój odpowiednik, tylko światełka zamieniono na coś innego). Inne elementy z kolei poszerzono bądź pogłębiono. Relacje pomiędzy bohaterami w dużej mierze zostały zachowane, ale doszło też do paru przetasowań (np. Dustin tworzy w drugiej połowie sezonu cudowny, magiczny duet z kimś, kogo nigdy byście nie podejrzewali, że może się z nim zakolegować). A przede wszystkim "Stranger Things 2" mocno stawia na emocje.
Takie najprostsze ludzkie emocje, których w 1. sezonie trochę mi brakowało. Teraz mamy ich całe morze, bo i Will staje się kimś więcej niż "chłopcem, który zaginął, żeby Winona Ryder mogła w widowiskowy sposób rozpaczać", i wątek Jedenastki wychodzi daleko poza to, co widzieliśmy rok temu, i Joyce staje się znacznie bardziej wielowymiarowa, i nawet w trójkącie miłosnym z Nancy sprawy wchodzą na nowy poziom (#JusticeForBarb). Jak gdyby bohaterowie w czasie rocznej przerwy zyskali dużo świadomości co do tego, kim są, co przeżywają i jak my to odbieramy. Emocje w "Stranger Things" nie zawsze są przedstawiane w sposób najbardziej subtelny na świecie, ale to nie ma aż takiego znaczenia. Doceniam to, że postacie, które wcześniej były mi doskonale obojętne, nie tylko ożyły i nabrały więcej barw, ale często wręcz stały się ulubionymi (o tobie mówię, Steve!).
To zasługa scenariusza, jak i doskonałej obsady, którą teraz prawdopodobnie jeszcze bardziej pokochacie. Dzieciaki, na czele z Noahem Schnappem i Millie Bobby Brown, udowadniają, że są castingowym strzałem w dziesiątkę, zarówno jako grupa, jak i każde z osobna. W 2. sezonie niemal wszyscy dostali do zagrania trudne pod względem emocjonalnym sceny, na których wyłożyłby się niejeden starszy aktor, i radzą sobie wspaniale. Prawdziwym skarbem raz jeszcze okazuje się David Harbour, który bez dwóch zdań dorównuje Winonie Ryder. To samo można powiedzieć o Seanie Astinie, którzy w mig stworzył wyrazistą, zapadającą w pamięć kreację, będącą jeszcze jednym magicznym pomostem pomiędzy "Stranger Things" i "Goonies".
Prawdopodobnie najwięcej kontrowersji wzbudzi wątek Jedenastki, daleki od tego, czego spodziewaliście się po tej postaci. O tym jednak pogadamy, kiedy wszyscy już będziecie mieli obejrzany 2. sezon "Stranger Things". Na razie mogę tylko powtórzyć: to świetny sequel, który czepie to co najlepsze z "oryginału" i z rozwagą dodaje kolejne elementy do tego i tak już bogatego miksu. To przepyszna rozrywka, która potrafi w tym samym stopniu bawić, wzruszać i przerażać, a do tego z każdym odcinkiem wkręca coraz bardziej i bardziej.
Jeśli więc – nie daj Boże! – zdarzyło Wam się dziś kichnąć albo macie wrażenie, że właśnie zaczyna Was boleć gardło, radzę nie lekceważyć tych objawów, tylko zrobić sobie jutro wolne i spędzić dzień z Netfliksem. Do zobaczenia po Drugiej Stronie!
Recenzja jest przedpremierowa. "Stranger Things 2" wyląduje na Netfliksie w piątek, 27 października o godz. 9:00 rano.