Rasizm, seksizm i inne zabawne sprawy. "White Famous" – recenzja nowego serialu komediowego
Mateusz Piesowicz
17 października 2017, 19:08
"White Famous" (Fot. Showtime)
Wyśmiewać rasistowskie stereotypy każdy może, ale jak pokazuje przykład "White Famous", nie każdy powinien. Zwłaszcza gdy brak oryginalnych pomysłów to jego najmniejszy problem. Spoilery.
Wyśmiewać rasistowskie stereotypy każdy może, ale jak pokazuje przykład "White Famous", nie każdy powinien. Zwłaszcza gdy brak oryginalnych pomysłów to jego najmniejszy problem. Spoilery.
Po fatalnym "Dice" i przeciętnym "I'm Dying Up Here" wydawać się mogło, że Showtime przynajmniej na jakiś czas da sobie spokój z komikami stand-upowymi. Najwyraźniej jednak szefowie stacji dostrzegają w temacie nieustający potencjał, bo oto zaserwowali nam kolejną produkcję z zawodowym rozśmieszaczem w roli głównej, czyli "White Famous" (w HBO GO serial jest dostępny jako "Biała sława"). Różnica polega na tym, że tym razem do skomplikowanego życia osobistego i zawodowego bohatera doszły jeszcze uprzedzenia związane z kolorem skóry.
Mamy zatem Afroamerykanina w białym świecie. W porządku i co dalej? Problem polega na tym, że niewiele. Twórcy serialu, wśród których są m.in. Tom Kapinos (który przemyca tu drugoplanowe postaci z "Californication") i Jamie Foxx ("White Famous" ma być oparte na jego zawodowych doświadczeniach), nie zadali sobie bowiem specjalnego trudu i wybrali mocno oklepane fabularne ścieżki.
Główny bohater, Floyd Mooney (Jay Pharoah z "Saturday Night Live"), to całkiem nieźle radzący sobie komik, który otrzymuje szansę wzniesienia swojej kariery na jeszcze wyższy poziom. Trzeba jednak w tym celu dokonać pewnych poświęceń, w końcu nie tak łatwo zostać gwiazdą, która wybija się ponad kolor skóry – coś jak Obama lub Will Smith (ale przed Jadą).
Na podbój świata białych wyrusza więc Floyd niechętnie, nie godząc się na żadne kompromisy po drodze. To się chwali, ale z drugiej strony widać w scenariuszu niekonsekwencję. Bo trudno właściwie wytłumaczyć, dlaczego bohater ciągle przystaje na propozycje swojego menedżera, Malcolma (Utkarsh Ambudkar). Dla syna? Niekoniecznie, wiemy przecież, że na brak pieniędzy nie może narzekać. W pogoni za karierą? Sam przyznaje, że woli stand-up. Bo szkoda zmarnować nadarzającą się okazję? Pewnie tak, ale nie zmienia to faktu, że oglądając jego kolejne starcia z hollywoodzkim "systemem", ma się ochotę zapytać, czemu się w to w ogóle pakuje, skoro tak bardzo tego nie potrzebuje?
Serial wyjaśnić tej kwestii nie potrafi i nie chce, bo dzięki niej ma okazję do zaprezentowania gwoździa programu, czyli "obnażenia" ciągle panującego w show-biznesie rasizmu. Szokującym to odkrycie byłoby może dobrych kilkanaście lat temu, teraz, jakkolwiek aktualne, opieranie się na nim jest mocno przeterminowane. Tym bardziej, że twórcy nie mają nic odkrywczego do powiedzenia w temacie, stawiając na komediowe klisze. A to Floyd zostaje uznany za parkingowego, a to biali reżyserzy i producenci rzucają rasistowskimi tekstami, by zaraz za nie przepraszać i tak w kółko. Prawdziwa beczka śmiechu.
Banalny i często wulgarny humor dałoby się przełknąć, gdyby stała za nim jakaś większa myśl, ale "White Famous" niczego takiego nie ma w zanadrzu. Rzuca ostrymi komentarzami, po czym idzie dalej, jakby nigdy nic. W 2. odcinku pada stwierdzenie, że mamy złotą erę różnorodności na ekranie i trzeba ją wykorzystać – aż się prosi, by pociągnąć temat, ale znów nic z tego. Pokazać, że uprzedzenia rasowe istnieją i mają się dobrze, to już zwyczajnie za mało w czasach, gdy konkurencja co rusz atakuje znakomitymi, niestandardowymi pomysłami ("Black-ish", "Atlanta" czy "Niepewne" to pierwsze tytuły przychodzące do głowy).
"White Famous" tymczasem swój ważny temat traktuje po łebkach, znacznie chętniej kierując się w stronę zwyczajnie prymitywnej komedii. By nie użyć mocniejszych słów, począwszy od zwykłej hipokryzji. Jak inaczej bowiem nazwać fakt, że rasizm uwiera twórców bardzo, ale seksizm już niekoniecznie? Dowodów na to znajdziecie całe mnóstwo już w premierowym odcinku.
Nie mija nawet minuta, a już mamy pierwsze ujęcie nagich damskich pośladków. Kolejna bezimienna pani prezentuje swoje wdzięki już w całości, ku uciesze widzów podskakując na Jamie'em Foxxie. Nawet jedyna (!) bohaterka w serialu z większą rolą, czyli Sadie (Cleopatra Coleman), jest tu marginalizowana i uprzedmiotowiana (sposób, w jaki gapi się na przebierającą się byłą żonę Floyd może w zamierzeniu miał być humorystyczny, ale efekt jest po prostu niesmaczny). Zestawiając to z panującą właśnie w Hollywood i nie tylko atmosferą po skandalu z Harveyem Weinsteinem, ten "zwykły" seksizm to najgorsze, co twórcy mogli zrobić swojemu serialowi, prawda?
Niekoniecznie, co sami bardzo szybko udowodnili. Wiecie, w jaki sposób najdotkliwiej poniżyć czarnego aktora próbującego się przebić w Hollywood? Kazać mu ubrać sukienkę! Bo przecież to pozbawia go męskości, która wręcz z niego bije, onieśmielając w ten sposób białą widownię. Ale wystarczy przebrać go za kobietę i już – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znikają wszystkie jego męskie atrybuty, co nawet całkiem dosłownie nam tu pokazano. Brr, jakie te kobiety przerażające! Trudno skomentować to żenujące widowisko innym słowem niż dno.
Przykre to wszystko tym bardziej, że są w "White Famous" aspekty, w których serial przejawia pewien potencjał. Przede wszystkim chodzi o Jaya Pharoaha, którego energia i komediowe umiejętności (sposób, w jaki wcielił się w Denzela Washingtona to perełka) zasługują na znacznie lepsze wykorzystanie. Udają się pojedyncze żarty, nieźle wypadają też przerysowane postaci Malcolma czy Ballsa (Jacob Ming-Trent), współlokatora, kumpla i mentora Floyda w jednym. Także jego relacja z Sadie mogłaby być ciekawa, gdyby tylko skupiono się na jakimkolwiek innym jej aspekcie niż erotyczny.
Niestety, im trudniej wygląda dany temat, tym mniej "White Famous" jest nim zainteresowane. Afroamerykanin toczący nierówną walkę z białym przemysłem rozrywkowym to motyw zasługujący na znacznie poważniejsze potraktowanie, niż sprowadzenie do szeregu żartów, ale wątpię, by przyszło to w ogóle do głowy twórcom. Po co się wysilać, mamy Jamie'ego Foxxa w gościnnej roli i możemy kazać mu się podrapać po jajach! Tak, to tego typu serial, więc wymaganie od niego pomysłowości rzeczywiście brzmi mocno abstrakcyjnie.