A ty czego szukasz? "Halt and Catch Fire" – recenzja finału serialu
Marta Wawrzyn
16 października 2017, 22:03
"Halt and Catch Fire" (Fot. AMC)
Jeden z najbardziej fenomenalnych seriali ostatnich lat zakończył się co prawda trochę przedwcześnie, ale poza tym idealnie. Ta historia jako całość to coś, do czego chętnie będę wracać. Uwaga na finałowe spoilery.
Jeden z najbardziej fenomenalnych seriali ostatnich lat zakończył się co prawda trochę przedwcześnie, ale poza tym idealnie. Ta historia jako całość to coś, do czego chętnie będę wracać. Uwaga na finałowe spoilery.
Świeży pomysł, znakomite pierwsze dwa, trzy sezony, popadnięcie w przeciętność, totalny upadek – taką drogę przebyło wiele serialowych fenomenów z ostatnich lat. Droga dokładnie odwrotna to coś, co praktycznie się nie zdarza, choćby dlatego, że branża telewizyjna jest bezlitosna w odstrzeliwaniu słabeuszy. "Halt and Catch Fire" cudem jednak przetrwało, a potem mogliśmy obserwować, jak z roku na rok staje coraz pewniej na własnych nogach, by teraz, w finałowym sezonie, stać się jednym z najlepszych seriali tej dekady.
Składające się na półtoragodzinny finał odcinki "Search" i "Ten of Swords" to potwierdzają i przypieczętowują. Twórcy "Halt and Catch Fire" nie tylko w finałowym sezonie dokładnie wiedzieli, co robili, i znali już swoich bohaterów na wylot, ale też potrafili znaleźć dla każdego z nich zakończenie, które wydaje się w jakiś sposób nieuniknione i przez to doskonałe. Cały finałowy rozdział zaś zawiera trochę słodyczy, trochę goryczy i przede wszystkim refleksję, że nieważne, co byśmy robili, nie uciekniemy przed samymi sobą. Nie zmienimy się, nie staniemy się w magiczny sposób lepszymi ludźmi, nie zaczniemy chcieć innych rzeczy.
Pod tę zasadę, że życiem rządzi pewien cykl, którego nie jesteśmy w stanie przerwać, podpadają nie tylko wszyscy bohaterowie "Halt and Catch Fire", ale też cała branża IT, w której osadzony jest serial. Kiedy Donna i Cameron wracają po ciemku do dawnej siedziby Mutiny (a ostatnio Comet), zaczynają zastanawiać się, co by było gdyby, i w wyobraźni zakładają Phoenixa, opisują los większości firm z Doliny Krzemowej, oczywiście z tej garstki, której udaje się w ogóle przetrwać. To cykl, którego immanentnym elementem jest porażka. Nawet jeżeli masz przełomowy pomysł, wiesz, co robisz, i potrafisz działać obsesyjnie jak serialowi bohaterowie, istnieje duża szansa, że skończysz tak jak Comet, bo ktoś wymyśli niemal identyczną rzecz i szybciej się z nią przebije.
To bardzo gorzkie podsumowanie "Halt and Catch Fire": oglądaliśmy dekadę z życia piątki błyskotliwych ludzi, którzy niby robili przez większość życia to, co ich szczerze pasjonowało, i odnieśli sporo sukcesów, a jednak zawsze kończyli na dnie. I to mimo że po drodze byli w stanie dostosowywać się do okoliczności, weryfikujących na bieżąco ich marzenia. Poobijani przez kolejne porażki, nie porzucali tego wszystkiego w diabły, przynajmniej nie na stałe, i zawsze w końcu wracali do przebijania głową muru i jednocześnie do siebie nawzajem. Czemu? Bo nie potrafili inaczej.
Motyw niemożności ucieknięcia przed samym sobą powraca jak mantra przez cały finał. A niemal wszyscy próby takowej ucieczki w tym sezonie i w tym finale podjęli. Haley (Susanna Skaggs), po bardzo bolesnym odrzuceniu, postanowiła założyć sukienkę i zmienić orientację seksualną (i uff, jak dobrze, że opamiętała się i porzuciła tego nieszczęśnika, Kevina, zanim odcinek zdążył się skończyć). Joanie (Kathryn Newton) poleciała na koniec świata, by udowodnić sobie i wszystkim dookoła, że nie jest jak jej matka, i co? Musiała przyznać, że jest dokładnie taka sama.
Burzliwy, składający się głównie z przerw i rozstań związek Joego (Lee Pace) i Cameron (Mackenzie Davis) od początku miał porażkę wpisaną w DNA. Nieważne, jak bardzo ci dwoje chcieli być ze sobą, rozumieli się bez słów i należeli do siebie, nie byli w stanie tworzyć normalnej pary w zwykłych okolicznościach. Nie dziwi więc, że w finale to do nich dotarło, a historia Joego – bohatera, który najbardziej się zmienił przez te cztery sezony – zatoczyła praktycznie pełne koło.
Do przewidzenia było także to, że relacja Cameron i Donny (Kerry Bishé) zostanie naprawiona, a obie panie zauważą to co my: zdecydowanie najlepiej im idzie, kiedy tworzą wielkie rzeczy razem. Twórcy bardzo długo, nieomal złośliwie bawili się z nami w finale, a to nieomal rzucając te dwie bohaterki sobie w ramiona, a to znów praktycznie udowadniając, że to nie ma sensu, bo skończy się mniej lub bardziej tak samo jak kiedyś (patrz: Phoenix).
Końcowy entuzjazm Donny i jej ostatnie magiczne słowa – "Mam pomysł!" – to subtelna, ale też niepozostawiająca wielkiego pola do innej interpretacji zapowiedź powrotu duetu z Mutiny do akcji. Znaczenie ma tutaj każdy drobiazg: to, że na pomysł wpadła akurat Donna, która wcześniej głównie nadzorowała projekty innych; to, że Cameron jest jedyną osobą, która rzuci wszystko i zaangażuje się w nową wielką rzecz całą sobą; to, że twórcy nam nie powiedzieli, co to za pomysł. Bo nieważne, co one razem stworzą, nieważne, czy skończą na wozie, czy pod wozem – ważne, że w tym momencie tak po prostu musiało być. Przeznaczeniem tych dwóch pań, których zawodowa i prywatna relacja przez długi czas stanowiła trzon "Halt and Catch Fire", jest wspólne rzucanie wyzwań męskiemu światu. A przedstawione to zostało w ten sposób, że mogliśmy poczuć się, jakbyśmy oglądali najbardziej romantyczne zakończenie najpiękniejszej historii miłosnej.
Serial AMC, choć był w pełni świadom, że przesunął punkt ciężkości w kierunku kobiecych bohaterek, nie miał nigdy zwyczaju zajmować się feminizmem per se (ani innymi -izmami). Świat, w którym dwie charakterne laski kierują zespołem złożonym z prawie samych facetów i odnoszą spore sukcesy w męskiej branży, był portretowany zupełnie normalnie, bez głośnego komentowania ich poświęceń, tego, z czego po drodze musiały zrezygnować itp. Przemowa Donny nad basenem z finału to chyba jedyna scena, w której feministyczne przesłanie "Halt and Catch Fire" wyeksplikowano tak dosadnie i dosłownie. Serial zrobił ukłon w kierunku kobiet, które dziś są w wieku córek Donny, i co? Nadal organizują podobne spotkania, żeby udowodnić sobie i światu, że nie są niewidzialne. Chwała "Halt and Catch Fire" za to, iż zostało to powiedziane, bo takie słowa w "serialu o technologiach" mają moc, zmieniają coś na lepsze i sprawiają, że jednak jesteśmy wszystkie odrobinę mniej niewidzialne.
Donna i Cameron przebyły w tym sezonie drogę długą, krętą i wyboistą. Obie dojrzały i zmądrzały, obie zrozumiały pewne rzeczy na własny temat, obie nauczyły się doceniać ludzi wokół siebie. Śmierć Gordona (Scoot McNairy), tego spoiwa pomiędzy oddalającymi się od siebie serialowymi bohaterami, miała oczywiście na to wpływ. Podobnie jak fakt, że obie nie czuły się ostatnio zawodowo spełnione.
Emocjonalny rollercoaster z tym duetem w roli głównej, zakończony triumfalną tutejszą wersją "ratunku w ostatniej chwili" ("Mam pomysł!" to zdecydowanie lepsza rzecz niż atak smokiem na armię nieumarłych i, zmieniając zupełnie klimat, prawie tak dobra jak reklama Coca-Coli), był tym cudowniejszy, że jeśli kibicowaliście temu duetowi – tak jak wyżej podpisana – to prawdopodobnie siedzieliście przez dobrą godzinę jak na szpilkach, nie mając stuprocentowej pewności, że wszystko się ułoży. Gdyby Cameron jednak wyjechała, a Donna została na stałe "nową Diane", prawdopodobnie nie mielibyśmy do twórców pretensji. Rozpad całego budowanego przez cztery sezony świata nietrudno byłoby przedstawić jako naturalną konsekwencję wcześniejszych wydarzeń.
Cieszę się, że ten wątek dostał jednak coś na kształt happy endu, i doceniam precyzję, z jaką odpalano kolejne emocjonalne granaty. Donna i Cameron, rzucające się do komputera, by odzyskać pracę Haley, i w ciągu sekundy dzielące się zadaniami, bardzo przypominały siebie z początków Mutiny. Łzy w oczach Cam podczas przemowy Donny, jej lądowanie w basenie i kolejna szczera rozmowa wybrzmiały dokładnie tak jak powinny były. Powrót do dawnej siedziby i założenie Phoenixa (ach, to logo, które zaświeciło się nad dziewczynami i znikło) to piękny moment, w którym nostalgia zatriumfowała nad życiowym realizmem, by już prawie, prawie wygrać. Wspólne śniadanie, po tym jak te panie spędziły ze sobą dobę, nie planując tego, wydawało się kolejnym znakiem, a jednak scenarzyści zwodzili nas dalej. Aż do samego, bezgranicznie perfekcyjnego końca. Magia to mało powiedziane.
Tymczasem Joe, który przebył największą ewolucję i koniec końców dał się polubić i zrozumieć, wrócił w pewnym sensie do punktu wyjścia (można nawet powiedzieć, że dosłownie się w nim znalazł, bo ostatnia kwestia z serialu – "Pozwólcie, że zadam wam pytanie…" – to zarazem pierwsza kwestia z pilota). Był samotnikiem, mającym problemy z nawiązywaniem bliskich kontaktów – co w jakimś stopniu można powiedzieć także o całej reszcie bohaterów – i pozostał nim do końca. Ale zdjęcia "rodziny, którą sobie wybrał", stojące na jego biurku, wyraźnie udowadniają, że choć uciekł z Kalifornii z powrotem na Wschodnie Wybrzeże i odnalazł się jako nauczyciel, to nie planuje niczego ani nikogo zapominać. To nie jest stuprocentowy restart, bo ten nowy Joe bogatszy jest o dekadę doświadczeń.
A jego słowa sprzed dziesięciu lat – "Computer is not the thing. It's the thing that gets us to the thing", czyli najlepszy cytat z pilota "Halt and Catch Fire", tak piękny, że nie śmiem go tłumaczyć – które w finale powracają, są w latach 90. bardziej aktualne niż kiedykolwiek. W tej historii nowe technologie nigdy nie były na pierwszym planie, w każdym razie nie w sensie dosłownym. Były spełnieniem marzeń, nośnikiem więzi międzyludzkich, sposobem bycia. Były czymś, co miało nas do siebie zbliżyć. W erze pierwszych portali (tak, Yahoooooooo! to naprawdę zabawna nazwa), Mosaica, Netscape'a czy też IRC-a ten komunał stał się żywą prawdą, której można było nieomal dotknąć. Spot reklamowy Comet, w którym ludzie mówili, czego szukają w życiu i w internecie, świetnie ten czynnik ludzki pokazał. Don Draper byłby dumny z Joego MacMillana.
Większość czasu w tym bardzo długim finale poświęcono duetom Donna/Cameron i Cameron/Joe – i słusznie. Ten pierwszy zawsze wydawał się być sobie przeznaczony, więc szereg emocjonalnych scen ("Nie jesteś pasożytem"!) to rzecz zrozumiała i uzasadniona. Oglądałam to z rosnącym zachwytem, choć nie bez obaw, że jednak ratunek w ostatniej chwili nie nadejdzie. Cam i Joe z kolei zawsze wydawali mi się iście przeklętą parą – taką, która nie potrafi żyć bez siebie i tym bardziej nie potrafi żyć ze sobą. Finałowe rozstanie zaprezentowano co prawda jako coś definitywnego – dali sobie ostatnią szansę i w efekcie przekonali się, że nic z tego nie będzie, bo to po prostu nie działa w normalnych warunkach – ale ponieważ świat się nie skończył i nikt na tych bohaterów atomówki nie zrzucił, pozwolę sobie myśleć, że może kiedyś, gdzieś tam, za kolejną dekadę, kiedy oni będą jeszcze trochę starsi i jeszcze trochę mądrzejsi… kto wie? W końcu to zawsze była ona. I to zawsze był on. I tej iskry między nimi nie da się zgasić w jednej sekundzie.
A co z resztą bohaterów i pomniejszymi wątkami? Streszczenie i skomentowanie choćby pobieżnie wszystkiego, co wydarzyło się w tym cudownie napisanym, bez mała idealnym finale, możliwe nie jest, więc pozwólcie, że dalej skupię się już tylko na kilku rzeczach mniejszych i większych, które zapadną mi w pamięć. Chciałabym móc powiedzieć, że na tej liście nie będzie jąder morświna, ale niestety, drodzy twórcy "Halt and Catch Fire", dzięki Wam ten sympatycznie wyglądający ssak morski będzie kojarzył mi się już tylko z jednym.
Na jedną z najbardziej interesujących bohaterek wyrosła w tym sezonie Haley, której zmagania z własnym ja to coś niezmiernie prawdziwego. Przykro było na nią patrzeć, jak płacze w aucie, po tym jak doznała pierwszego bolesnego odrzucenia w miłości. I dobrze, że nie została unieszczęśliwiona na zawsze – wręcz przeciwnie, mając wsparcie Donny i Cameron, powinna nie mieć problemu z pogodzeniem się z tym, kim jest. Reakcja dawnych szefowych Mutiny na to, że Haley jest lesbijką, też zresztą warta jest podkreślenia i docenienia, bo była cudownie normalna. "Halt and Catch Fire" od początku podchodziło z otwartością i naturalnością do kwestii poszukiwań seksualnych, ani specjalnie niczemu się nie dziwiąc, ani nikogo nie stygmatyzując. Takie a nie inne zakończenie wątku 15-letniej Clarkówny jest więc z jednej strony naturalną koleją rzeczy, a z drugiej niestety wciąż czymś wyjątkowym w dzisiejszej telewizji.
John Bosworth (jak zawsze fantastyczny Toby Huss) dostał swoje szczęśliwe zakończenie wraz z Diane (Annabeth Gish). Możemy mieć pewność, że dożyje w dobrym zdrowiu XXI wieku (ach, te fanfary! I ta mina Diane, kiedy się dowiedziała) i jeszcze nieraz zatańczy z żoną. I nikt im już tego szczęścia nie odbierze. Jeśli gdzieś wypadało uderzyć w sentymentalne nuty, to właśnie tutaj.
Po raz ostatni powrócił do "Halt and Catch Fire" Gordon (Scoot McNairy), którego duch wciąż żyje i zbliża do siebie ludzi, przynajmniej dopóki w jego dawnym biurze wciąż słychać zegarek. Dramatyczny rzut Joego krzesłem był jak cios obuchem, zwiastun końca epoki i początek rozpadu wszystkiego. Nie będzie już więcej "rodzinnych" kolacji, nie będzie Comet, ktoś musi wyjść i zgasić światło. Ale jednocześnie świat się nie kończy, Ziemia dalej się kręci.
Nieuchronność losu serialowych bohaterów podkreślana była wielokrotnie, ale prawdopodobnie najzgrabniej ujął to Bos w finale, kiedy powiedział do Cam: "Czasem nie chodzi o to, czego ty chcesz, tylko czego to chce od ciebie". A "to" wyraźnie nie chce, żeby ona pojechała na Florydę i spotkała po latach swoją matkę. "To" chce, żeby została i raz jeszcze rzuciła się w wir tego, co stało się jej życiowym powołaniem. Podobnie jak w "Mad Men" czy "Żonie idealnej", największe emocje były w "Halt and Catch Fire" wtedy, kiedy praca wychodziła na pierwszy plan, a bohaterowie zapominali o reszcie spraw, zajęci ogarnianiem chaosu i dążeniem do czegoś, co mogło się okazać ułudą. I dobrze, że w finale raz jeszcze oddano temu hołd.
W skromnym serialu dwóch początkujących scenarzystów, Christophera C. Rogersa i Christophera Cantwella (raz jeszcze polecam moją rozmowę z pierwszym z panów), znajdziecie kawał prawdy o tym, jak to jest dążyć do celu wbrew wszystkim i wszystkiemu, kręcić się w kółko, odczuwać tysiąc frustracji naraz, rzucać wszystko w diabły i koniec końców i tak wracać do tego, bez czego nie możemy żyć. To niewątpliwie jedna z najlepszych i przy okazji też najpiękniej nakręconych telewizyjnych opowieści (o muzyce już nie wspominając – sama ścieżka dźwiękowa finału to cudo) skupiających się na pracy, i to takiej, która jest w stanie nas zmusić do zapomnienia o reszcie świata.
To niewątpliwie coś unikalnego, zwłaszcza kiedy mówimy o "kobietach pracujących", ale "Halt and Catch Fire" nie stałoby się aż taką perełką, gdyby nie było przede wszystkim dobrze napisanym, dojrzałym, uniwersalnym dramatem o człowieku. Takim, którego bohaterowie po pierwszych perturbacjach stanęli na własnych nogach i okazali się mieć tysiąc warstw i barw. Ich odkrywanie było czystą przyjemnością, a stopień, w jakim zdążyłam zżyć się z tymi ludźmi przez zaledwie cztery sezony, zaskoczył mnie samą. Pod tym względem, z wielkim zdziwieniem i jeszcze większym zachwytem, stawiam "Halt and Catch Fire" na równi z moimi najbardziej emocjonalnymi serialowymi doświadczeniami, czyli przede wszystkim "Six Feet Under" i "Mad Men".
Szkoda żegnać coś, co było tak świetne i tak niedoceniane. Ale z drugiej strony, tylko w szalonej erze Peak TV taki projekt miał szansę powstać i przetrwać 40 odcinków, nieoglądany niemal przez nikogo. Oby doczekał się wkrótce godnych następców, autorstwa dwóch Chrisów albo kogokolwiek innego. A tymczasem wypada pocieszyć się myślą, że Diane i Bos wciąż gdzieś tańczą, w tym czy innym świecie.