13 największych serialowych porażek Netfliksa
Redakcja
14 października 2017, 22:01
"The Defenders" (Fot. Netflix)
Wszystkie seriale Netfliksa to wielki sukces? Nieprawda. Przypominamy, co streamingowemu gigantowi nie wyszło – z powodów komercyjnych (było dobre, a i tak nikt nie oglądał) bądź kreatywnych (nikt nie oglądał, bo było do niczego).
Wszystkie seriale Netfliksa to wielki sukces? Nieprawda. Przypominamy, co streamingowemu gigantowi nie wyszło – z powodów komercyjnych (było dobre, a i tak nikt nie oglądał) bądź kreatywnych (nikt nie oglądał, bo było do niczego).
"Iron Fist"
Pierwsza supebohaterska wpadka Netfliksa, którego wcześniejsze seriale osadzone w marvelowskim uniwersum wypadały dobrze lub bardzo dobrze. Czwarty po Daredevilu, Jessice Jones i Luke'u Cage'u komiksowy bohater, który doczekał się własnego serialu, okazał się niestety kompletnie niepasującym do tego towarzystwa elementem i to pod każdym względem – począwszy od scenariusza, a skończywszy na obsadzie i realizacji.
Historia Danny'ego Randa (Finn Jones), wychowanego przez buddyjskich mnichów syna milionerów, który po latach wraca do Nowego Jorku jako tytułowy mistrz sztuk walki, przed premierą była porównywana do "Arrowa". Niesprawiedliwie, bo zakapturzony łucznik z CW przynajmniej miewa dobre chwile – "Iron Fist" nie posiada ich w ogóle, a przebrnięcie przez cały, koszmarnie beznamiętny i wypruty z jakichkolwiek emocji sezon to prawdziwa katorga.
Fabuła? Oparta na kliszach, przeważnie niesamowicie powtarzalna i nudna, czasem dodatkowo zwyczajnie głupia. Główny bohater? Pozbawiony grama charyzmy, najczęściej irytujący swoim zachowaniem dzieciak, którego sztywny jak kij od szczotki Finn Jones nie potrafił w żaden sposób pobudzić do życia. Sceny akcji? Jak na historię mistrza wschodnich sztuk walki wypadają wręcz żenująco słabo. Tak samo wygląda cały "Iron Fist", którego przed klęską ratuje fakt, że jest częścią większej całości i może z czasem jakoś się wyrobi – na nic innego w jego przypadku nie ma sensu liczyć. [Mateusz Piesowicz]
"Girlboss"
Komediodramat, opowiadający historię Sophii Amoruso, założycielki marki Nasty Gal, prawdopodobnie byłby przyjemniejszy w oglądaniu, gdyby wśród producentów nie znajdowała się sama zainteresowana. Nie dość że dostaliśmy mocno wybielony portret kobiety, która jest troszkę bardziej kontrowersyjna, niż to przedstawia, to jeszcze bohaterkę i tak ciężko było polubić. I nieważne, że pełna energii Britt Robertson robiła, co tylko mogła.
W głównej bohaterce prawdopodobnie należy upatrywać przyczyn porażki "Girlboss", serialu, który nie był zły pod każdym względem, a przez który jednak trudno było przebrnąć. To nie przypadek, że Netflix skasował go bardzo szybko po wypuszczeniu – jest bardzo prawdopodobne, że mało kto obejrzał cały 1. sezon.
Sprawa jest tym ciekawsza, że akurat komediom łatwiej jest przetrwać, bo koszty produkcji są znacznie niższe. Netflix przedłużył przynajmniej kilka seriali, które nie miały zbyt dużej oglądalności (ot, choćby "Flaked"), a "Girlboss" poleciała praktycznie od razu. Skala porażki musiała być większa niż sądzimy. [Marta Wawrzyn]
"Friends from College"
Świetny przykład na to, że fatalnego scenariusza nie uratują żadne nazwiska w obsadzie. Tymi "Friends from College" mogło się pochwalić, bo Keegan-Michael Key, Cobie Smulders, Nat Fixon, Annie Parisse, Fred Savage i Jae Suh Park (a także m.in. Billy Eichner czy Seth Rogen) to bardzo zgrabna ekipa, która z pewnością miała potencjał, by zapewnić nam co najmniej przyzwoitą rozrywkę.
Nic z tego jednak nie wyszło, bo dostaliśmy wprost fatalną produkcję, nieudolnie próbującą pozować na nieco ambitniejszy komediodramat, by skończyć jako żenująca komedyjka w typie najgorszych sitcomów CBS-u. "Friends from College", czyli, jak sama nazwa wskazuje, opowieść o grupie przyjaciół ze studiów, zniechęca do siebie praktycznie od pierwszego kontaktu, stawiając na humor w postaci wrzeszczących na siebie i strojących głupie miny bohaterów. Ci są bez wyjątku antypatyczni i irytujący, podobnie jak kręcąca się głównie wokół romansu dwójki postaci fabuła. Polubić nie ma kogo, śmiać się nie ma z czego, emocjonować nie ma czym. Ot, taka netfliksowa wariacja "serialu o niczym".
Nazwiska robią jednak swoje i to pewnie ich magia sprawiła, że ludzie jednak serial odpalali. A że kosztowne to pewnie nie jest, to i dostaniemy 2. sezon. Wątpię jednak, by ktoś dał się po raz kolejny nabrać. [Mateusz Piesowicz]
"Sense8"
Serial, który trochę przykro nazywać porażką, w końcu nie bez powodu zdobył grono wiernych fanów, którzy wywalczyli dodatkowy odcinek, po tym jak Netflix go skasował. Nie da się jednak ukryć, że kosmicznie droga, zrobiona z rozmachem, kręcona częściowo w egzotycznych krajach superprodukcja ani nie okazała się sukcesem komercyjnym, ani nie zrobiła furory wśród krytyków.
Netflix nie krył, że "Sense8" skasowany został z powodu słabej oglądalności. Rachunek jest niestety prosty: jeżeli wydajesz na coś setki milionów, oczekujesz, że to się zwróci. Nawet przy modelu finansowym Netfliksa, który zakłada, że najpopularniejsze seriale zarabiają na te mniej popularne, inna opcja nie wchodziła w grę. Nie przy takich pieniądzach, jakie szły na produkcję serialu sióstr Wachowskich.
Skasowanie "Sense8" sprawiło, że w Netfliksie zaczęła się niejako nowa era. Szefowie platformy, która wcześniej nie pozbywała się praktycznie niczego, podjęli drastyczną decyzję i rozwścieczyli wielu swoich klientów. Serial ostatecznie jeszcze wróci z finałowym odcinkiem, ale jego koniec to porażka, przede wszystkim dla samego Netfliksa, który liczył przed premierą, że to będzie gigantyczny hit na całym świecie. [Marta Wawrzyn]
"The Get Down"
Prawdziwe serialowe widowisko, które niestety padło ofiarą własnego rozbuchania. Koszt produkcji jednego odcinka wyniósł około 11 mln dolarów, a dodając do tego nabywane w skali globalnej różnego rodzaju prawa i licencje, wzrastał on aż do 16 mln. Oznacza to, że cały sezon kosztował Netfliksa kolosalne 192 mln, co pewnie dałoby się przełknąć tylko w wypadku, gdybyśmy mówili o ogromnym hicie.
"The Get Down" takim się jednak nie okazało i pomimo nawet bardzo entuzjastycznych reakcji części krytyków (dotyczących zwłaszcza pierwszej połowy sezonu), serial nie miał prawa przetrwać. Ryzyko było jednak ogromne od samego początku, bo historia narodzin hip-hopu w wizji Baza Luhrmanna nie zapowiadała się na coś, co każdemu przypadnie do gustu. Jak zwykle w przypadku tego twórcy otrzymaliśmy niczym nieskrępowane, audiowizualne szaleństwo, którego tempo wyznaczała muzyka, taniec i roznosząca to wszystko dzika energia.
Gdzieś w tym wszystkim była też całkiem poważna historia, ale raczej nikt nie miał wątpliwości, że musi ona zejść na drugi plan w starciu z gigantycznymi sekwencjami mieszającymi muzykę z fabułą. Wyobraźnia Luhrmanna w połączeniu z netfliksowym budżetem dała efekt w postaci lśniącej się od kiczu ekranowej imprezy, która porywała do tańca, jeśli tylko byliście w stanie przymknąć oko na jej wady. Większość niestety nie była, to i impreza musiała dobiec szybkiego końca. W tym przypadku cieszymy się jednak, że dostaliśmy chociaż jeden sezon. [Mateusz Piesowicz]
"Hemlock Grove"
"Hemlock Grove" do dziś ma swoich fanów, a i fakt, że przetrwało trzy sezony, nie jest całkiem bez znaczenia. Ale koniec końców to jednak nie było to. Netflix liczył na kolejne "Pamiętniki wampirów" tudzież "Teen Wolfa", tymczasem skończyło się na niszowej produkcji, którą na dodatek krytycy zrównali z ziemią.
Rozmiary porażki są tym większe, że projekt nadzorował Eli Roth, a w obsadzie byli m.in. Famke Janssen i Bill Skarsgård, z tych Skarsgårdów. Budżet też mały nie był – na klimatyczny 1. sezon wydano ponoć 45 mln dolarów. A jednak hitu nie było. Krytycy (w tym także niżej podpisana) narzekali na scenariuszowy bałagan, przesadnie powolne tempo i na to, że serial udawał bardziej głęboki niż był naprawdę. Ambitne podejście do wyświechtanych motywów z młodzieżowych horrorów niby się chwali, ale tu wyraźnie coś nie wyszło.
Dziś "Hemlock Grove" zostałby skasowany po jednym sezonie, w 2013 i 2014 roku było jeszcze inaczej. Netflix przedłużał praktycznie wszystko – i tylko i wyłącznie dlatego ta produkcja miała aż trzy sezony. [Marta Wawrzyn]
"Haters Back Off"
Sukces na YouTube równa się sukcesowi na Netfliksie? Niejaka Miranda Sings, czyli gwiazda internetu i alter ego Colleen Ballinger, przekonała się, że nie jest to taka prosta sprawa. To, co działa w kilkuminutowych filmikach, niekoniecznie musi sprawdzić się w dłuższej fabule, zwłaszcza gdy twórcy nie mają do zaoferowania absolutnie niczego wyjątkowego.
A "Haters Back Off" ostatecznie okazało się całkiem typową komedyjką opartą na banalnych schematach. Główna bohaterka, wspomniana Miranda, to antypatyczne i kompletnie pozbawione talentu dziewczę, które jest oczywiście przekonane o własnej wyjątkowości. Zatruwa więc życie wszystkim dookoła, nie dostrzegając niczego poza czubkiem własnego nosa, by ostatecznie stopniowo i bardzo opornie zacząć zauważać prawdziwy świat. Towarzyszy temu cały festiwal marnej jakości żartów opartych na monstrualnej głupocie bohaterki – boki zrywać.
Serial swoich widzów mimo wszystko znalazł i wkrótce doczeka się 2. sezonu (premiera 20 października), ale choćby po intensywności, z jaką promuje go Netflix, widać, że nie jest to produkcja, która spełniła pokładane w niej nadzieje. Zalewu youtuberów w serialowym świecie nie należy się zatem spodziewać. [Mateusz Piesowicz]
"Bloodline"
Serial Daniela Zelmana, Todda A. Kesslera i Glenna Kesslera – czyli ekipy "Damages" – zadebiutował w 2015 roku i pod pewnymi względami wypadał naprawdę nieźle. Swoje robiła nie taka znów zwyczajna zagadka kryminalna, gęsta atmosfera z rodzinnymi sekretami w tle i znakomita obsada, w której byli Kyle Chandler, Ben Mendelsohn, Sissy Spacek, Sam Shephard, Linda Cardellini czy Chloë Sevigny. Wszystkie nominacje do Emmy, Złotych Globów itp., które ci aktorzy dostali, są jak najbardziej zasłużone.
A jednak, mimo że widzę zalety "Bloodline" i czasem nawet myślę, żeby do serialu wrócić, nie dziwi mnie jego marny koniec. To jedna z tych opowieści, które traktują siebie bardzo serio i mają o sobie szalenie wysokie mniemanie, a do tego dają to odczuć w każdej sekundzie. A ponieważ w dodatku nigdzie im się nie spieszy, widownia bardzo szybko zaczyna się wykruszać. Bo ileż można babrać się w tych samych rodzinnych tajemnicach i słuchać pompatycznych, drętwych dialogów?
"Bloodline" zabrakło przyspieszenia, odrobiny dystansu do siebie, nutki oryginalności, a także subtelności. Dlatego widownia zaczęła topnieć, by w ostatnim sezonie zbliżyć się już pewnie do zera. Trzy sezony to prawdopodobnie i tak więcej niż taki serial dostałby dziś – w roku 2017 pewnie zostałby potraktowany tak jak "Gypsy", o którym będzie już za chwilę. [Marta Wawrzyn]
"Easy"
Serialowa antologia o współczesnych związkach z mnóstwem znanych nazwisk w obsadzie (m.in. Orlando Bloom, Malin Akerman, Aya Cash, Dave Franco, Michael Chernus, Emily Ratajkowski i nie tylko) wyglądała na rzecz, która nie ma prawa się nie udać. Słodko-gorzkie historie sprzedają się przecież teraz jak ciepłe bułeczki, więc uczynienie z nich luźnych, półgodzinnych miniaturek dla każdego, wydawało się świetnym pomysłem.
No i nadal się wydaje – może komuś uda się kiedyś zrobić z nim coś lepszego, niż twórcom "Easy". Ci bowiem zafundowali nam serię beznamiętnych historyjek poruszających całą gamę tematów (od małżeńskiej rutyny, poprzez nowoczesne randkowanie, aż do pospolitej zdrady), ale żadnej z nich nie potrafili obdarzyć choćby odrobiną emocji. "Easy" to produkcja poprawna, mająca też swoje lepsze momenty, ale jako całość nie robi na widzu żadnego wrażenia i niczego po sobie nie zostawia.
Jest więc doskonałą ilustracją serialu o zmarnowanym potencjale, który odhacza kolejne punkty programu i szybciutko przeskakuje do kolejnych. Tu rzuci jakimś dowcipem, tam pokaże znajomego aktora lub aktorkę w bieliźnie, gdzie indziej bez. Szybko, tanio, bez większego zastanowienia, bo ludzie i tak obejrzą. Zaliczone, można robić 2. sezon. Tylko po co? [Mateusz Piesowicz]
"Marco Polo"
Panowie w sukienkach i panie bez sukienek, wspaniałe zdjęcia w plenerach, nieograna tematyka – a do tego fatalne aktorstwo, napisany na kolanie scenariusz, dialogi, na myśl o których zęby mnie bolą do dziś. Nie tak się robi drugą "Grę o tron". Netflix wyłożył na 1. sezon "Marco Polo" 90 mln dolarów i to było widać. Serial wyglądał ładnie, kostiumy i scenografia stały na wyśmienitym poziomie, podobnie jak choreografia sztuk walki. Więcej niż przyzwoicie wypadła także bitwa z końcówki sezonu.
Dopóki aktorzy nie otwierali ust, serial dało się oglądać, choć bardziej jak niezobowiązującą przygodówkę dla dorosłych, niż ambitny dramat kostiumowy. Kiedy jednak bohaterowie zaczynali ze sobą rozmawiać, wychodziło na wierzch wszystko co najgorsze, z łopatologicznie napisanymi dialogami i schematycznością serialowych intryg na czele. O ile Benedict Wong w roli Kubilaj-chana był znakomity, o tyle Lorenzo Richelmy w tytułowej roli wypadał gorzej niż źle (o tym, że jego angielszczyzny nie szło zrozumieć bez napisów, już nie mówię).
Przebrnęłam przez półtora sezonu, czyli prawdopodobnie i tak więcej niż wielu widzów, liczących na drugą "Grę o tron". I tak, z jednej strony jestem w stanie zrozumieć, czemu część widowni do serialu się przywiązała (klimat robił swoje). A z drugiej, nie dziwi mnie, że Netflix bezlitośnie pozbył się go po dwóch sezonach i nawet nie zamówił żadnego odcinka specjalnego na zakończenie. Łącznie na serial wydano ok. 200 mln dolarów – tak drogie zabawki muszą mieć wzięcie, żeby opłacało się je produkować. [Marta Wawrzyn]
"Gypsy"
Porażka na całej linii, ponieważ serialu z Naomi Watts nie polubili ani zrównujący go z ziemią krytycy, ani widzowie, bo ten zdążył już zostać skasowany. I trzeba to uznać za jedną z najlepszych decyzji platformy w ostatnich miesiącach – ratowanie serialu, który trupem był od samego początku, mija się wszak z celem.
W założeniu "Gypsy" miało być seksownym thrillerem psychologicznym o skomplikowanej bohaterce. W praktyce okazało się przewidywalnym melodramatem, z którego bije dosłowność i nuda. W opowieści o Jean Halloway, nowojorskiej terapeutce nawiązującej pokręcone relacje z bliskimi swoich pacjentów był oczywiście potencjał na solidną produkcję albo chociaż przerysowaną zabawę schematami. Twórcy obrali jednak najgorszą z możliwych dróg, stawiając na śmiertelnie poważne podejście i uporczywe wmawianie nam, że mają coś szalenie istotnego i odkrywczego do powiedzenia. Nie mieli.
Serial jest kompletnie bezbarwny, niemiłosiernie rozwleczony i całkowicie pusty w środku. A na dodatek w centrum opowieści stawia złożoną ze schematów bohaterkę i udaje, że to skomplikowana postać. Nie działa tu absolutnie nic, a wyglądająca z każdego zakamarka sztuczność rozkłada "Gypsy" na łopatki, obnażając ją jako jeszcze jednego przeciętniaka udającego jakościową telewizję. [Mateusz Piesowicz]
"Disjointed"
Kiedy Netflix ogłosił, że planuje stworzyć komedię o trawce z Kathy Bates w roli głównej, chyba wszyscy spodziewaliśmy się czegoś na przyzwoitym choćby poziomie. To prawda, że nazwisko twórcy, Chucka Lorre'a, nie wróżyło najlepiej, ale jednak serial zamawiano jeszcze w czasach, kiedy Netflix kojarzył się z dobrą jakością. Dziś już wiemy, że dobra jakość to tylko jedna z wielu różnych twarzy streamingowego giganta.
"Disjonted" produktem jakościowym nie jest, jest koszmarnym sitcomem ze śmiechem z puszki, w którym wszystko wygląda jakbyśmy przenieśli się o 30 lat w przeszłość. Żarty napisano na kolanie, scenografię chyba pożyczono ze szkolnego teatrzyku, aktorzy albo się nie starają, albo nie potrafią, a i "przełomowa" tematyka specjalnego wrażenia nie robi, bo były już dużo lepsze seriale o trawce.
Nie wiemy, jaka jest oglądalność "Disjonted", wiemy za to, że serial, na którym krytycy nie pozostawili suchej nitki, wróci z kolejnymi 10 odcinkami, zamówionymi jeszcze przed premierą 1. sezonu. Sukcesu komercyjnego na miarę "Fuller House" raczej tu jednak nie ma – "Disjointed" wygląda na rozczarowanie pod każdym względem. [Marta Wawrzyn]
"The Defenders"
Kiepska passa ekranizacji Marvela w Netfliksie nie skończyła się niestety na "Iron Fist", lecz rozciągnęła się na produkcję, która w założeniu miała być wisienką na torcie. Bo jak inaczej nazwać crossover czterech seriali, w którym Daredevil, Jessica Jones, Luke Cage i Iron Fist łączyli siły, by powstrzymać wielkie zagrożenie wiszące nad Nowym Jorkiem? To musiało być widowisko, czyż nie?
Jak się okazało, nie. Zamiast ukoronowania triumfalnego (przez większość czasu) marszu superbohaterów przez małe ekrany, dostaliśmy napisaną na kolanie, przegadaną historyjkę, której mogłoby właściwie nie być i nikt nie zauważyłby różnicy. Łącznie z Netfliksem, bo według nieoficjalnych wyników oglądalności, "The Defenders" cieszyło się mniejszą popularnością, niż każda z poprzedzających go produkcji.
Patrząc na sam serial, naprawdę trudno się tym wynikom dziwić, bo twórcom udało się w jakiś niezwykły sposób zamienić historię z ekscytującym punktem wyjścia w kompletnego przeciętniaka. "The Defenders" da się obejrzeć bez większego bólu, ale też bez ekscytacji, czy choćby zaciekawienia, a o wszystkim zapomina się zaraz po ostatnich napisach końcowych.
Kilka humorystycznych akcentów i garść przyzwoitych dialogów to za mało, by dodać energii rozwleczonej całości. "The Defenders" wręcz pozbawia jej swoich bohaterów, bo każdy wypada słabiej, niż we własnym serialu. Ma się wrażenie, że ich ekranowe spotkanie zostało wymuszone umową Marvela z Netfliksem, bo innych powodów, dla których ta czwórka miałaby wspólnie działać, trudno się tutaj doszukać. [Mateusz Piesowicz]