Witajcie w krainie plastiku. "Dynastia" – recenzja pilota nowego koszmarku CW
Marta Wawrzyn
14 października 2017, 15:28
"Dynastia" (Fot. CW)
Bez gustu, bez pomysłu, bez ikry. Reboot "Dynastii", wypuszczony przez specjalizującą się w nowoczesnych operach mydlanych telewizję CW, to twór niemalże nieoglądalny.
Bez gustu, bez pomysłu, bez ikry. Reboot "Dynastii", wypuszczony przez specjalizującą się w nowoczesnych operach mydlanych telewizję CW, to twór niemalże nieoglądalny.
Dawno, dawno temu, kiedy miałam niecałe dziesięć lat, w Polsce zaczynała się era wolności, a wszystkie amerykańskie seriale wydawały absolutnie wspaniałe, było w telewizji coś takiego jak "Dynastia". Amerykańska opera mydlana o bogaczach, którą ze śmiertelną powagą traktowaliśmy zarówno my, dzieciaki z pierwszych klas podstawówki, wypełniające albumy cudem zdobywanymi naklejkami, jak i nasi rodzice, dla których to był szczyt bogactwa i elegancji. Dziś wiemy, że te diamentowe kolie, tapirowane fryzury, cętkowane garsonki i sztuczne kwiaty wypełniające gigantyczne pomieszczenia to była raczej definicja kiczu. O fabule nie wspominając.
Nie myślimy już o "Dynastii" jako o dobrym serialu, ale nutka nostalgii pozostała. I właśnie to – jak również fakt, że Ameryką rządzi teraz jedna z takich tandetnych dynastii – wykorzystała telewizja CW, oferując nam reboot jednego z najbardziej kultowych okropieństw w historii. Warto podkreślić, że niekoniecznie od razu był to projekt skazany na porażkę. Dało się to zrobić dobrze, z dystansem i ze świadomością, że pewnych rzeczy po prostu nie wolno traktować serio. Wydawało się, że kto jak kto, ale Josh Schwartz i Stephanie Savage, twórcy "Plotkary", będą wiedzieli, jak złapać równowagę pomiędzy najgorszym możliwym kiczem a wciągającym guilty pleasure. A jednak nie wyszło.
Popełnione przez nich błędy sięgają głęboko – pierwszym prawdopodobnie jest to, że postanowili zrobić reboot, stworzyć od nowa te same postacie i przepisać na nowo ich historię. Porównanie z oryginałem, za jaki byśmy go dziś nie uważali, nie mogło wyjść korzystnie. Z jednej strony fajnie, że to już nie jest świat białych ludzi, bo nie żyjemy w Anglii w czasach "Downton Abbey". Latynoska narzeczona, afroamerykańska rodzina Colbych, Sammy Jo w zupełnie nowej wersji – to wszystko jako tako odzwierciedla dzisiejszą rzeczywistość. Ale tylko na papierze, bo kiedy patrzymy na tę paradę plastikowych postaci, jaką jest nowa "Dynastia", trudno mówić o osadzeniu w jakiejkolwiek z ziemskich rzeczywistości.
Pilotowy odcinek zabiera nas do świata pod każdym względem sztucznego. Począwszy od ohydnych, niby to kryształowych żyrandoli, przez "bogate" wnętrza wypełnione plastikowym kwieciem, aż po ciuchy jak z opery mydlanej sprzed kilku lat (nie oczekujcie nowej "Plotkary" nawet pod tym względem) – wszystko tutaj wygląda źle. I tak, to prawda, że ta tandeta w pewnej mierze jest zamierzona – spójrzcie, jak wyglądają Kardashianki czy rodzina Trumpów – ale patrzenie na to jest mordęgą. Oglądając "Zemstę", wierzyłam, że mam do czynienia z ludźmi, którzy chociażby mają za co dobrze się ubrać. Nowa "Dynastia" wygląda, jakby miała budżet nie większy niż seriale Ilony Łepkowskiej. A chyba jednak nie taki był zamysł.
Na porządny scenariusz wyraźnie też zabrakło kasy. Już w pierwszych minutach zostajemy wrzuceni w sam środek wielopiętrowych intryg, w których trudno dostrzec cokolwiek interesującego, bo przerabiały je w bardzo podobnej formie wszystkie opery mydlane tego świata. Wszyscy knują, wszyscy są z wszystkimi powiązani, wszyscy mają jakieś tajemnice, od których puchnie głowa. A że dialogi do najlepszych nie należą, zaś aktorzy wcielający się w tych (podobno) bogatych nudziarzy charyzmą nie grzeszą, powstał nieznośnie nadęty, pusty półprodukt, który nie sprawdza się nawet jako guilty pleasure.
Serial CW, w Polsce dostępny na Netfliksie zaraz po amerykańskiej premierze, w pewnym stopniu jest powtórką z rozrywki. Rzecz się dzieje na Południu, w świecie krezusów z jednej z tych tradycyjnych gałęzi biznesu, na myśl o których mimowolnie ziewamy. Na dzień dobry poznajemy Fallon Carrington (Elizabeth Gillies, która ma swój urok, nawet tutaj), ambitną, młodą dziedziczkę, liczącą na awans od tatusia, a dostającą nową macochę. Gillies ma w sobie dość ognia i inteligencji, aby była w stanie przykuwać wzrok nawet w "Dynastii", ale że otaczają ją wyłącznie istoty bezbarwne, to ma bardzo ciężkie zadanie do wypełnienia.
Wspomniana nowa macocha już nie nazywa się Krystle, tylko Cristal, i jest Latynoską. Czymś się więc różni od oryginału i to najlepsze, co da się powiedzieć o postaci wykreowanej przez Nathalie Kelley. Grant Show i James Mackay są kompletnie nijacy jako głowa rodziny, Blake Carrington, i jego syn, Steven, który jest gejem i co gorsza liberałem (w dzisiejszej Ameryce to drugie może być trudniejsze do zaakceptowania, przynajmniej w pewnych kręgach). Zupełnie nowy Sammy Jo – tak, zamienili tę postać w faceta – może i był dobrym pomysłem, ale na razie Rafael de La Fuente kładzie tę rolę, nie wychodząc poza najbardziej groteskową jej warstwę. W tle pojawia się jeszcze kilkoro mniej lub bardziej znanych aktorów, w tym Nick Wechsler – Jack z "Zemsty", grający, nigdy nie zgadniecie, Jacka z "Zemsty".
Idiotyczne, oczywiste intrygi, piętrzące się kłamstwa i absurdalne powiązania między bohaterami prawdopodobnie dałoby się zaakceptować, gdyby udało się w to włożyć choć trochę życia. Niestety, pozbawieni energii są tu dosłownie wszyscy, na czele z zakochaną parą, Blake'iem i Cristal, którzy niby biorą szybki ślub, recytują jakieś wyznania miłosne, a raz nawet dają się przyłapać in flagranti, ale i tak przypominają raczej brata i siostrę.
Scen, w których widać choć trochę fantazji i dystansu, ze świecą szukać – dała radę chyba tylko ta, w której Fallon i Cristal targają się za włosy, oczywiście ze śmiertelną powagą. Lokaj Carringtonów (pozytywnie wyróżniający się na tle całej tej zgrai Alan Dale) bywa, Bogu dzięki, sarkastyczny, ale jego komentarzy nie ma aż tyle, aby to robiło różnicę. Alexis na razie jeszcze się nie pojawiła, ale zapewne i ją zepsują, skoro zepsuli wszystko inne.
Nowa "Dynastia" to twór pusty, nijaki i wyzuty z życia. Nic w nim nie cieszy, nie bawi, nie ekscytuje. Fani oryginału mają prawo być rozczarowani tym, jak przepisano na nowo postacie Carringtonów i Colbych, część z nich przy okazji masakrując. Ci, którzy "Dynastii" nie znają, ale lubili "Zemstę", "Plotkarę" bądź seriale Shondy Rhimes, zdziwią się, jak mało wyrafinowane potrafią być wariacje na temat soap opery. Serial CW nie ma prawa zrobić kariery, bo nie trafi do nikogo, może z wyjątkiem zdeklarowanych masochistów.