Elliot kontra konsekwencje. "Mr. Robot" – recenzja premiery 3. sezonu
Mateusz Piesowicz
13 października 2017, 19:32
"Mr. Robot" (Fot. USA Network)
Czy to tylko kolejna iluzja, czy może nadeszła pora na grę w otwarte karty? "Mr. Robot" wrócił i od razu zaskoczył – bo przejrzystość to ostatnia rzecz, jakiej się tu spodziewamy. Spoilery.
Czy to tylko kolejna iluzja, czy może nadeszła pora na grę w otwarte karty? "Mr. Robot" wrócił i od razu zaskoczył – bo przejrzystość to ostatnia rzecz, jakiej się tu spodziewamy. Spoilery.
Ogłaszanie wszem i wobec, że oto "Mr. Robot" skończył z wodzeniem nas za nos i od teraz będzie bardziej czytelną historią, byłoby oczywiście przesadą i sporym ryzykiem, ale po premierowym odcinku nie mogę pozbyć się wrażenia, że coś w 3. sezonie serialu się zmieniło. Tak jakby jego twórca, Sam Esmail, głośno przyznał się do błędów i oznajmił, że nie zamierza popełniać ich po raz kolejny. Dość już gierek i piętrowych łamigłówek, które w pewnym momencie zaczęły niebezpiecznie dominować nad fabułą. Od teraz skupiamy się na rzeczywistości, której częścią jest Elliot, a nie na tej, którą sam wykreował.
Po spędzeniu sporej części poprzedniego sezonu w głowie bohatera wydaje się to całkiem sensowną odmianą, ale pamiętajcie, że to ciągle "Mr. Robot" – prawdziwy świat nie musi być mniej skomplikowany od fantazji, a czasem mogą wystąpić problemy z oddzieleniem jednego od drugiego. Początek nowej odsłony serialu zdawał się potwierdzać, że ten nadal będzie miał specyficzne podejście do naszych oczekiwań. Odwiedziny w Red Wheelbarrow BBQ, przybranym neonami fast foodzie o znaczącej nazwie w towarzystwie niejakiego Irvinga (Bobby Cannavale), wydają się bowiem kompletnie wyrwane z kontekstu.
Co innego z jego słowami, bo zestawienie pieniądze/zasady to "Mr. Robot" w pigułce, a gdy się nad nimi zastanowić, można tu nawet wyczytać swego rodzaju twórczą manifestację. Esmail zdaje się mówić, że spadająca popularność serialu nie zmieni jego artystycznej wizji – podejście godne pochwały, ale wcale nie mam przekonania czy prawdziwe. Bo od tej pory opowieść wskakuje na mniej kręte ścieżki, przyjmując postawę gotowości do szybkiego wyprostowania najważniejszych spraw. Przewodzi zaś temu Elliot (jak zwykle świetny Rami Malek), odratowany po postrzale, nieco zdezorientowany, ale dość szybko dochodzący do siebie i głęboko przekonany, że jego obowiązkiem jest odwrócenie bałaganu, do jakiego doprowadził. Pytanie brzmi, czy ten sam cel przyświeca serialowi?
Odpowiedzieć można różnie, bo o ile na razie nie wygląda na to, by Sam Esmail szykował nam kolejny twist, o tyle sieć spisków, w jaką już byliśmy zaplątani, tylko przybrała na rozmiarze. Oprócz wspomnianego Irvinga mamy przecież ściśle współpracującą z Dark Army Angelę (Portia Doubleday), odnalezionego Tyrella (Martin Wallström) i tu akurat występującą w roli ministra Zhenga Whiterose (BD Wong). Łączy ich wszystkich na razie głównie to, że wiedzą znacznie więcej, niż nam mówią, a jest przecież jeszcze druga strona barykady, którą zdaje się, że teraz w jakimś stopniu reprezentować będzie Darlene (Carly Chaikin). No i do tego wszystkiego Elliot Alderson razy dwa.
Potencjał na ułożenie piętrowej intrygi jest ogromny i z pewnością zostanie wykorzystany, ale nie zmienia to faktu, że póki co sprawa jest jasna. Jedni chcą doprowadzić do napędzanej technologią rewolucji, która poskutkuje upadkiem społeczeństwa, jakie znamy; drudzy spróbują ich powstrzymać. Tak klarownego podziału jeszcze w "Mr. Robot" nie było, co związane jest oczywiście z głównym bohaterem i jasnym rozdzieleniem jego dwóch osobowości. Tej decyzji wypada akurat tylko przyklasnąć, bo konfuzji na temat Elliota i Pana Robota mieliśmy już dość, pora ich w pełni wykorzystać, stawiając obydwu w centrum akcji i konfrontując ze sobą na tyle, na ile to możliwe. A że przy okazji ma to też wpływ na inne postaci (z grającej na dwa fronty Angeli od razu uczyniło kluczową postać), całość powinna na tym tylko skorzystać.
Problem w tym, że jasne odpowiedzi nie są czymś, do czego do tej pory przyzwyczaił nas "Mr. Robot", stąd też moja podejrzliwość wobec płynnie rozwijającej się historii i nieustanne poszukiwanie ukrytych zamiarów twórcy. Ten bowiem stał się nagle bardzo otwarty, fundując nam cały wykład na temat tego, jak rewolucja stała się swoim zaprzeczeniem. Jasne, to nigdy nie był serial stawiający na szczególną subtelność, ale rzucanie prosto w twarz obrazkami z rzeczywistości (na czele z Donaldem Trumpem i Theresą May) było wręcz ostentacyjną deklaracją potrzeby "bycia istotnym" ze strony Esmaila. Nie twierdzę, że całkiem pozbawioną słuszności, ale czy aby na pewno przekonującą w wymiarze fabularnym?
Co do tego mam poważne wątpliwości, choć Esmail robił, co mógł, byśmy uwierzyli w ciąg przyczynowo-skutkowy prowadzący od uzasadnionego społecznego oburzenia do wyborów kierowanych przez strach i pogardę. Ostatecznie montaż z przemierzającym ulice Elliotem uświadamiającym sobie, że jest głównym winowajcą całej sytuacji, okazał się tylko jeszcze jednym wytworem jego wyobraźni mającym nas przekonać, że zarówno serial, jak i bohater dojrzeli, i są gotowi zmierzyć się z konsekwencjami swoich postępowań. Cel godny pochwały, ale użyte w jego osiągnięciu środki w moim przekonaniu są nazbyt łopatologiczne i niepotrzebnie zanurzone w rzeczywistości, w stosunku do której serial został przecież z tyłu (cały czas mamy rok 2015). Odbiera mu to wszystko sporo wiarygodności.
A tej "Mr. Robot" potrzebuje dziś bardziej niż kiedykolwiek, jeśli chce przeistoczyć się z serialu o entuzjastycznej rewolucji w taki mający na uwadze znacznie szerszą perspektywę. Wychodząc od korporacji jako zła wcielonego, błyskawicznie przeszliśmy do społeczeństwa wahającego się, którą ścieżkę wybrać na moralnym rozdrożu – a to nie jest kwestia, którą da się załatwić skrótowo w kilka minut. Tak natomiast przedstawiono nam ją tutaj, co po aż zanadto rozciągniętym sezonie 2. sezonie wygląda na gwałtowną zmianę kursu. Czy słuszną, to się dopiero przekonamy.
Bo choć nie wszystko zagrało mi w tej premierze idealnie, nie mogę zaprzeczyć, że "Mr. Robot" to ciągle serialowa czołówka pod wieloma względami. Choćby w umiejętności opowiadania historii (pomijając kwestię osadzenia jej w odpowiednim kontekście). Tutaj dostaliśmy fabułę intrygującą od pierwszej do ostatniej sceny, ustawiającą wszystkie pionki na swoich miejscach i obiecującą, że już za moment zostaną wprawione w ruch. Już teraz wiemy, że odwrócenie sytuacji nie będzie takie proste, jak mogłoby się Elliotowi wydawać, a różnorodnych zmiennych jest po drodze tyle (zabrakło w tym odcinku agentki DiPierro, a bardzo liczę na jej wątek w tym sezonie), że dalszy ciąg zapowiada się ekscytująco.
Świetnym dodatkiem do znakomitej obsady już teraz okazał się Bobby Cannavale, który rolą Irvinga stworzył chyba jedną ze swoich lepszych kreacji, przynajmniej w ostatnich latach. Zaskakująco wyważoną i spokojną, ale jednocześnie w nienarzucający się sposób dominującą w każdej scenie ze swoim udziałem. Momentami też zabawną, czego zresztą w ogóle nie brakowało w tym odcinku, skutecznie łączącym wszechobecny mrok z nieco lżejszymi nutami. Esmail udowadniał już, że zabawy formą są dla niego chlebem powszednim i choć tutaj trafiały się tylko drobnostki, uatrakcyjniało to odbiór i podnosiło ocenę całości. Gęsta atmosfera podziemnego klubu dla hakerów rozluźniona wyciszeniem głosu, czy przypominający sci-fi przejazd kamery przez elektrownię jądrową to tylko przykłady. Samych niecodziennych ujęć było od groma, do czego "Mr. Robot" i jego twórca, znów samodzielnie reżyserujący wszystkie odcinki, już przyzwyczaili.
Wszystko to sprawia, że o co najmniej solidny poziom serialu w tym sezonie raczej się nie martwię, ale na razie podchodzę do niego z ostrożnością. Wyraźne przyspieszenie tempa wydarzeń może wyjść tej historii na dobre, podobnie jak większa otwartość wobec widzów, ale łatwo przy tym przegiąć w drugą stronę i zgubić gdzieś po drodze sens, czego pewne oznaki mogliśmy już tutaj zauważyć. Wypada jednak zaufać Samowi Esmailowi, że wie, co robi – w końcu niewielu serialowych twórców zwodziło nas w ostatnich latach równie pięknie jak on.