Nowy start na tym samym torze. "Flash" – recenzja premiery 4. sezonu
Piotr Wosik
12 października 2017, 13:02
"Flash" (Fot. CW)
Odrodzenie to motyw przewodni w premierze 4. sezonu "Flasha". Serial i tytułowy bohater wracają do swoich bezpretensjonalnych korzeni, ale na razie wygląda to przeciętnie. Spoilery.
Odrodzenie to motyw przewodni w premierze 4. sezonu "Flasha". Serial i tytułowy bohater wracają do swoich bezpretensjonalnych korzeni, ale na razie wygląda to przeciętnie. Spoilery.
Inicjatywa "odrodzenia" święci właśnie ogromny sukces wśród komiksów wydawnictwa DC. Bohaterowie wracają w swoich najbardziej znanych wersjach, a opowiadane historie są lżejsze, bardziej pozytywne i kolorowe. Za tym przykładem pójść postanowili także twórcy serialu "Flash", a okazja faktycznie była do tego dobra.
W finale poprzedniego sezonu Barry Allen (Grant Gustin) poświęcił się i zniknął w Speed Force, co uchroniło miasto przed zagładą. Sześć miesięcy później oglądamy jak bohaterowie przystosowali się do nowej codzienności. Bojownicze przedsięwzięcie wciąż funkcjonuje, tyle że nazwa "Team Flash" jest już nieaktualna i trwa wymyślanie nowej. Joe West, Kid Flash i Vibe działają z poziomu ulicy, a liderem i koordynatorem zespołu jest Iris, która pogodziła się ze stratą narzeczonego. Kiedy w mieście pojawia się jednak tajemniczy Samuraj, żądny walki z prawdziwym Flashem, bohaterowie muszą przywrócić Barry'ego do życia, co, jak się okazuje, planowane było od dawna.
Kilkanaście pierwszych minut odcinka udowadnia, że bez Granta Gustina serial byłby praktycznie niezdatny do oglądania. Keiynan Lonsdale (Wally West) powinien być naturalnym następcą, ale o ile bohater osobowość ma ciekawą, to aktor jest tragiczny, zupełnie pozbawionym charyzmy. Za nic w świecie nie można oprzeć na nim całej historii, podobnie jak na Carlosie Valdesie (Cisco Ramon), który jest przysłowiowym mistrzem drugiego planu i tego powinien się trzymać. Pomiędzy nimi nie ma też tej chemii, która napędzałaby humor, akcję i zainteresowanie widza.
Nie sprawdza się również nowe oblicze Candice Patton (Iris). Aktorka przeszła daleką drogę w serialu – od irytującej i niepotrzebnej do sympatycznej i niezbędnej. Tym razem przypomniała właśnie o swoich początkach. Jej kategoryczne nastawienie, autorytarne szefowanie i pozorna buńczuczność wypadają fałszywie – nie do końca zrozumiale jako sposób radzenia sobie z odejściem ukochanego, szczególnie, że nie chodzi o jego definitywną śmierć. W teorii to gniew i uszanowanie decyzji Barry'ego, które bohaterka próbuje przekuć w coś konstruktywnego, w podtrzymanie efektywnej obrony Central City.
W praktyce to kolejny przykład największej przywary scenarzystów – nieumiejętności do rozwinięcia statusu quo. To coś, z czym np. "Agenci T.A.R.C.Z.Y.", serial zbliżony tematycznie i jakościowo, radzi sobie znakomicie. We "Flashu" odstępstwa od ustalonego porządku są minimalne i chwilowe. Tutaj pojawiła się właśnie okazja do zaprezentowania czegoś bardziej oryginalnego, ale postawiono na wariację sprawdzonych rozwiązań. A skoro tak, to dzień jak zawsze uratować musiała wymyślna technologia.
Owa pseudonaukowość to także zwyczajowy element serialu i trudno teraz się nad nią pastwić. Do przywrócenia Barry'ego wykorzystano tzw. bazookę Speed Force i to chyba najlepsze podsumowanie możliwości scenarzystów. Sam powrót protagonisty i jego demencja wypadły ciekawie. Podobne pomysły (amnezja) już się w serialu pojawiały, ale tym razem miało to wyglądać bardziej dramatycznie. Jako bohater odcięty od rzeczywistości, recytujący przypadkowe wierszyki i kreślący po ścianach, Gustin wypadł dość wiarygodnie, szczególnie że nie pomagały kolejne próby uzdrowienia.
Zamiast dalej rozwinąć ten koncept, twórcy postanowili rozwiązać go w beznadziejnie prosty sposób. Miłość lekarstwem na wszystkie dolegliwości ciała i duszy. Wystarczyło ryzyko podjęte przez Iris, aby psychika i pamięć Barry'ego wskoczyły na miejsce. Pocałunek na tle zachodzącego słońca w zamyśle miał być romantyczny, ale całość wypadła naiwnie. Nawet nie ckliwie, co po prostu banalnie i beznamiętnie. Szkoda, choć możliwe, że jakieś dalsze reperkusje obecnego stanu Allena zobaczymy jeszcze w kolejnych odcinkach.
Z całą pewnością zobaczymy zaś nowego złoczyńcę – geniusza Thinkera (Neil Sandilands), który ujawniony został już pod koniec premiery. Fakt, że to on pociągał za wszystkie sznurki, naprowadził bohaterów i sterował Samurajem (tudzież Saumuroidem) wypada intrygująco. Przede wszystkim dlatego, że do tej pory antagonistami serialu byli inni sprinterzy, a teraz bohaterom przyjdzie mierzyć się z zupełnie nowymi wyzwaniami. To okazja dla scenarzystów na postawienie przed nimi mniej oczywistych i bardziej wymagających przeszkód.
Potencjał jest, wiara w jego wykorzystanie już jednak niekoniecznie. Trudno bowiem wyobrazić sobie, żeby wspomniany Samuraj-łamane-przez-Buzz-Astral mógł wyglądać gorzej. A to niemała sztuka, zepsuć taki popkulturowy archetyp, praktycznie samograj jeśli chodzi o emocje i zainteresowanie, jakie miał kreować. Jeżeli zabawa będzie polegała więc na proponowaniu takowych łotrów tygodnia, to nie będzie w tym nic wciągającego i ożywczego.
Nieco przeterminowała się także wizualna strona serialu. Z oczywistych względów (stacja The CW to nie krezus), budżet produkcji zawsze był mocno ograniczony, ale kluczowe odcinki z reguły prezentowały coś oryginalnego. Tym razem efekty specjalne wypadły marnie i nie wyróżniała się żadna sekwencja. Pościg za Samurajem mógł być efektowną wstawką, ale wątpię, czy kogokolwiek zachwyci. Dwa dni po premierze nowego odcinka "Star Trek: Discovery" można tylko wysnuć refleksję o tym, jak ucieka konkurencja i jakie standardy będą wkrótce cieszyć nasze oczy.
Odrodzenie "Flasha" póki co wypadło więc przeciętnie. Owszem, historia zanotowała tu miękki reset, sporo może się wydarzyć, ale jeśli wahacie się, czy dalej truchtać za serialem, to może być najlepsza okazja do porzucenia go. Otrzymaliśmy nowy start, ale jednak wyprowadzony na ten sam tor. Może z innymi przeszkodami, ale tak jak Flash w serialu, tak scenarzyści za receptę na problemy obrali bieganie w kółko.